Tytuł: Incognegro
Autor: Mat Johnson (scen.),
Warren Pleece (rys.)
Wydawca: Vertigo, w Polsce Egmont (Świat Komiksu)
Liczba stron, okładka: okładka miękka ze skrzydełkami, ok.
140 stron
Cena: na okładce 39,90 zł,
obecnie do kupienia od 30 zł
Mój soundtrack: Alan Lomax
„Blues Songbook”
Moja ocena: 7/10
Na napisanie tej recenzji
cieszyłem się chyba jeszcze bardziej niż na samo przeczytanie komiksu. Od
początku wiedziałem, że będę miał dużo okazji do wymądrzania się, bo wszystkim
tym, o czym Incognegro traktuje, interesowałem się wcześniej w ramach
studiów. Również moje przewidywania odnośnie jakości komiksu i stosunku mediów
do niego okazały się trafne – komiks jest przyzwoity (podkreślam to z całą mocą
już na początku, bo planuję dość obszernie opisywać, co mi się nie podoba i
może gdzieś umknąć ten trywialny fakt, że czyta się go przyjemnie), ale media
zachwycają się nim delikatnie mówiąc na wyrost (no ale ciężko oczekiwać czegoś
innego, skoro na przykład patronują jego wydaniu). Moja kłótliwa natura nie przepuści
przecież takiej okazji – jeżeli ten temat nie zmusi mnie do napisania
rekordowej liczby znaków i wyszukania rekordowej liczby ilustracji, to pewnie
żadnemu się to nie uda.
Incognegro
można analizować od początku na dwóch płaszczyznach – jako powieść kryminalną i
jako powieść o linczu i rasizmie na południu USA na początku XX wieku, choć
oczywiście fabularnie te dwa elementy splatają się. Jako kryminał komiks
opowiada historię śledztwa w sprawie zabójstwa kobiety, którego podejmuje się
dziennikarz, gdyż jego brata niesłusznie oskarżono o ten czyn i grozi mu
śmierć. Jako tekst o rasizmie komiks opowiada o próbie oczyszczenia niewinnego
czarnego człowieka z zarzutów o zabójstwo i uchronienia go od bestialskiej
śmierci z rąk samozwańczych białych mścicieli.
Wątek
kryminalny, pomimo tego, że stanowi przede wszystkim oś, wokół której autor
snuje obraz rasistowskiego Południa, początkowo wydaje się interesujący. Szybko
jednak okazuje się, że doświadczony i przebiegły czarny dziennikarz, od dawna
penetrujący mroczne Południe w kamuflażu białego człowieka, na śledztwo
zupełnie nie ma pomysłu i przez większość czasu wypytuje tak, jakby pytał o
jakiś adres. Fakt, zaraz po przyjeździe używa kilku niby to zręcznych sztuczek,
ale później albo autorowi nie chciało się wymyślać kolejnych, albo doszedł do
wniosku, że norma pomysłowości została wyrobiona. W takiej sytuacji niepodobna
oczekiwać, aby fabuła rozwijała się inaczej niż po prostu odkrywając się po
kawałku w kolejnych miejscach, które dziennikarz odwiedza, co oczywiście nie
jest przesadnie interesujące dla czytelnika. Obowiązkowe w kryminale zwroty
akcji rozczarowują, tak samo jak zakończenie – morderca w pewnym momencie po
prostu oznajmia: „To ja!” i tyle. Takie rozwiązanie nie dość że jest zwyczajnie
niesatysfakcjonujące z punktu widzenia czytelnika, to jeszcze eksponuje kilka
niezręczności fabuły. Czemu morderca wcześniej się nie przyznał, a teraz się
przyznaje? Czemu morderca najpierw był wyrachowany i bezlitosny, a teraz zbiera
mu się na wyznania? Czemu pozostał w okolicy, mimo że mógł wyjechać? W ogóle
jego motyw wydaje się naciągany. Tego typu niuanse można by zignorować, ale nie
w konwencji realistycznej. Jeśli Incognegro ma być poważnym głosem w
dyskusji o rasizmie, to historia powinna być wiarygodna, bo przecież z tezami
przedstawionymi w bajkach nikt polemizować nie będzie.
O
komiksie Johnsona mówi się, że porusza ważny temat. Co takiego mówi więc na
temat odrażających realiów życia na południu USA na początku XX wieku?
Zaskakująco mało. Po pierwsze, kolosalnym absurdem jest stanowiący podstawę
fabuły plan dziennikarza na uratowanie niewinnego brata – zamierza on odkryć
prawdę i poinformować o niej szeryfa! Serio? Dobrze opisanym faktem
historycznym jest, że sprawiedliwość była ślepa w sprawach linczu, mimo że ich
sprawcy fotografowali się na pocztówkach – okazywało się bowiem, że policja nie
chciała aresztować podejrzanych, a sąsiedzi nie chcieli zeznawać; poza tym
wszyscy się znali i przeważnie zgadzali co do tego, że postępują właściwie, a nawet
jeśli nie, to mało kto gotów był ryzykować społeczne wykluczenie i bardziej
dotkliwe konsekwencje ze strony zaangażowanych w proceder miejscowych notabli.
Dziennikarz wyspecjalizowany w temacie linczu planuje po prostu pójść do
szeryfa i powiedzieć: „To nie ten Murzyn to zrobił, wypuśćcie go.”? Bzdura.
Podobnie
mało głębi wnoszą przedstawieni antagoniści – czy to archvillain opowieści,
wysłannik Ku Klux Klanu, czy wróg zbiorowy – opresyjne białe społeczeństwo
Południa. Motywy ich postępowania zostały jedynie zasygnalizowane w kilku
wypowiedziach, ale jeżeli ktoś nie wie, czym był paternalizm Południa, raczej
nie zrozumie skąd w jego białych mieszkańcach takie poczucie wyższości i
nienawiść do emancypujących się czarnych. Podobnie sprawa ma się z samym okrucieństwem
linczu. Te kilka klatek na początku komiksu na dobrą sprawę wcale nie
uświadamia różnicy pomiędzy zwykłym powieszeniem niewinnego człowieka, a tym co
robiono czarnym. Tę różnicę uświadamiają dopiero realistyczne zdjęcia (jedno
zamieszczam niżej) i opisy, ale tych nie udało się wpleść dobrze do
scenariusza. Okrucieństwa takie jak przebieranie czy kastrowanie niby są
nazwane po imieniu, a mimo to w dalszej części historii wygląda to tak, jakby
bohaterowie uciekali po prostu przed groźbą szafotu, jak jacyś piraci z
Karaibów.
Wreszcie
zdecydowanie za mało jest w tej opowieści o samych Murzynach. Główny bohater
spotyka ich właściwie tylko dwóch – swojego własnego kuzyna, którego próbuje
ratować i starszego właściciela bryczki, który obwozi go po okolicy. Dowiaduje
się od nich, że na południu jest źle, że biją i zabijają za byle co. Ale
cokolwiek o tym, jak Murzyni sobie z tym radzą? Czy mają jakiekolwiek sposoby
obrony, a jak nie obrony to odreagowania lub ucieczki? Czy są w jakikolwiek
sposób zorganizowani, a jeśli nie, to dlaczego? Jakie znaczenie ma dla nich
religia, jakie rodzina? Nie, nic z tego.
Jak
wspomniałem na samym początku, komiks czyta się dobrze. Jest narysowany bardzo
ładnie i prawdziwą przyjemność sprawia po prostu patrzenie na obrazki. To
jednak nie jest jeszcze powód, aby oznajmiać wszem i wobec, że Incognegro
porusza niesamowicie ważny temat, jest pouczający, że wreszcie komiks zajmuje
się trudnymi tematami i tym podobne. We wstępie Mat Johnson wspomina, jak jako
czarne dziecko o bardzo jasnej karnacji bawił się w agenta Murzynów na
Południu. Ten komiks to właściwie ilustracja takich wyobrażeń i niewiele
więcej.
Po licznych i
obszernych dokumentacjach okrucieństw, których biali dopuszczali się na
czarnych (na przykład album Without Sanctuary), po niesamowitych,
literackich opisach losów mieszańców w urządzonym rasowo społeczeństwie (jak Light
In August Faulknera) nie można nazwać Incognegro inaczej niż
dziecinną zabawą. Jeżeli komiks ma funkcjonować jako poważne medium, wypadałoby
chyba zacząć go poważnie krytykować, a nie piać z zachwytu nad wszystkim, co
się w ogóle ukazuje. Incognegro nie zbliża się na przykład do poziomu Mausa.
Może znów za sprawą objętości. Zaprawdę geniusza potrzeba, aby to, czego
opisanie zajęło innym setki stron, streścić do kilkudziesięciu obrazków. Matowi
Johnsonowi takie streszczenie dobrze nie wyszło.
Wreszcie
ostatnia rzecz – tłumaczenie. Przekład jakiegokolwiek tekstu o południu USA
jest zawsze wielkim wyzwaniem, jest też zawsze koniecznością wyboru pomiędzy
kilkoma formami oszustwa, nie da się bowiem oddać po polsku
południowoamerykańskiego wariantu języka angielskiego. O ile różnicę pomiędzy
zwykłym amerykańskim a angielskim udało się tłumaczowi zręcznie pokazać za
pomocą różnych rejestrów języka polskiego, o tyle dziwaczny twór wymyślony
przezeń, aby dać pojęcie o tym, jak brzmi język angielski, jakim posługują się
mieszkańcy Południa, brzmi sztucznie i raczej rozprasza niż pozwala bardziej
docenić pracę scenarzysty.
To właściwie
tyle. Incognegro to niezły komiks, którego lektura sprawia przyjemność i
który może zainteresować losami Południa tych, którzy wcześniej z tym tematem
nie mieli wiele wspólnego. Sporo natomiast dzieli go od bycia ważnym głosem w
debacie na temat historii USA i rasizmu, jeszcze więcej zaś od miana komiksu
wybitnego i na tych mankamentach skupiła się niniejsza recenzja. W efekcie może
odmalowałem nieco bardziej pesymistyczny obrazek Incognegro niż
należało.
Korpus zlinczowanego Murzyna, który potem dla zabawy podpalono i na którym ćwiczono celność strzałów. W tle oprawcy ustawieni do zdjęcia jak zielona szkoła na Giewoncie...
Mat Johnson, scenarzysta Incognegro, prywatnie autentyczny "biały czarnuch".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz