niedziela, 19 maja 2013

Loveless, czyli w XXI wieku chodzi o to, żeby dialogi były jak z filmów porno


Tytuł: Loveless (nie, ku%^#, stanowczo odmawiam zapisywania tytułu tak, jak pojawia się on na okładce, bo TAk pISzĄ DzIEwcZynki Z pODstawÓwKI)
Autor: Brian Azzarello (scen.), Daniel Zezelj (rys.), inni
Wydawca: DC (Vertigo), w Polsce Mucha Comics
Liczba stron, okładka: chyba twarda, 24 numery x ok. 25 stron = ok. 600 stron, w Polsce wydane w czterech zeszytach
Cena: za polski komplet ok. 160 zł
Mój soundtrack: VA „True Blood OST Vol. 3”
Moja ocena: 3/10


Loveless to pierwszy komiks, który zacząłem czytać zachęcony przez sneak preview umieszczony w innym wydawnictwie. Ciekaw jestem, czy już wtedy Vertigo wiedziało, że ta seria to, nie przebierając w słowach, gówno i dlatego do zajawki wybrało scenę tak do bólu klasyczną, że doprawdy nie dało się w niej niczego spartolić. A może jednak początkowo twórcom tego gniota udawało się nabrać wydawcę, że ten publikuje „western na miarę XXI wieku”, krwawą i bezkompromisową historię zapyziałego południowego miasteczka Blackwater, które w bólu podnosi się po wojnie secesyjnej. Czytelnicy nie dali się jednak nabrać, serię odwołano po wydaniu 24 numerów, pomimo tego, że zaplanowano aż 48.
            Komiks jest tak banalny, że da się go przeczytać w dwa dni, więc to trochę jak wydawanie stu sześćdziesięciu złotych na batonika, po którym po godzinie zostanie tylko... nieważne. Batonik przynajmniej jest smaczny. Komiks Azzarello nie. Oto scenka, przykład kunsztu scenarzysty: przeplata się czas rzeczywisty opowieści z retrospekcją; w retrospekcji mąż i żona biorą ślub, w czasie rzeczywistym mąż spotyka się z żoną po wojnie i kochają się; kiedy w retrospekcji padają słowa księdza „pan młody może pocałować pannę młodą”, w czasie właściwym mąż robi żonie minetę. Cholernie to błyskotliwe, co nie?
            Takie mamy czasy, że przyjęło się uważać, że seks i przemoc są jak ketchup na kanapce, to znaczy dodane do czegokolwiek mogą sprawić, że będzie to przynajmniej zjadliwe. Udowodnienie, że to jednak nieprawda można by właściwie zaliczyć w poczet zasług Azzarello.
            Pół biedy, gdyby cała ta brutalizacja była tylko żałosna czy komiczna (dialog, w którym delikatna southern lady oznajmia przyjaciółce, że najbardziej tęskni za fiutem swojego męża, ma mniej polotu niż scenariusz przeciętnego filmu porno), ale przez nią fabuła nie ma po prostu sensu. Chcesz, żeby było mrocznie, więc uśmiercasz głównego bohatera? Świetnie! Tylko upewnij się wcześniej, że umiesz poprowadzić dalej historię bez niego i nie będzie musiał wracać jako duch rozmawiający z resztą bohaterów o dupie Maryni! Chcesz pokazać ponury świat, w którym każdy ma coś na sumieniu? Super! Tylko upewnij się, że będziesz w stanie stworzyć chociaż jedną postać, której losy będą w jakikolwiek sposób obchodzić czytelnika!
            Ambicją scenarzysty było dociągnięcie „sagi” Blackwater do lat 30. dwudziestego wieku. Jako że wcześniej odwołano serię, ambicja ta pozostała właściwie niespełniona. Jedynie numery od dwudziestego drugiego do dwudziestego czwartego przedstawiają wydarzenia zupełnie oderwane od głównej historii rozgrywającej się około roku 1870. Te trzy krótkie historyjki osadzone w pierwszych dekadach dwudziestego wieku to akurat jedyne, co w całej serii można przeczytać z jakąkolwiek przyjemnością. Dość późno przypomniał sobie Azzarello jak się pisze scenariusze. Ale po tym, czym męczył przez dwadzieścia jeden numerów, nie jest go ani trochę żal. W tej sytuacji w ogóle nie ma znaczenia, że na ilustracje Daniela Zezejla patrzy się przyjemnie, choć brakuje im westernowego klimatu.
            Jak to mawiał znajomy, „chujnia, i to chujnia grubymi nićmi szyta”. I naprawdę tytuł na okładkach pisany jest W tEn SpOSóB.



             Ciężkie jest życie wdowy...




            I ciężko mi sobie wyobrazić, co kierowało tym, kto stworzył logo serii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz