poniedziałek, 20 maja 2013

Silverfish, czyli wyjechali na wakacje, a w szafie była taka walizka z plikami dolarów i zakrawionym nożem, to może rozwiążemy jej tajemnicę?


Tytuł: Silverfish
Autor: David Lapham
Wydawca: DC (Vertigo), w Polsce niewydane
Liczba stron, okładka: 166 stron
Cena: nie dotyczy mnie
Mój soundtrack: David Lynch „Crazy Clown Time”
Moja ocena: 6.5/10

Melanocetus Johnsonii to gatunek ryby głębinowej występujący we wszystkich oceanach świata na głębokości powyżej dwóch tysięcy metrów. Samiec i samica różnią się wyraźnie od siebie, także rozmiarami, samica osiągnąć może do trzynastu centymetrów, samiec jest malutki. Ryby z tego gatunku potrafią upolować ryby dużo większe od siebie, ale 99.9% ludzi w ogóle to nie obchodzi. 99.9% ludzi obchodzi tylko to, czy ryby te żyją WYSTARCZAJĄCO DALEKO OD NICH. Nie ma pewności dlaczego tak się dzieje, ale może to mieć związek z ich wyglądem (patrz poniżej).
            Rybik cukrowy, z kolei, to srebrzysty, bezskrzydłowy owad o długości ok. 7-10 mm. Rybiki cukrowe szukają pokarmu zawierającego skrobię i inne polisacharydy. Zamieszkują miejsca ciepłe i wilgotne, na przykład łazienki. Uważa się je za komensali człowieka. Po angielsku rybik cukrowy to silverfish.
            W komiksie Siverfish Davida Laphama rybik cukrowy nie występuje. Jest za to mowa o rybach, z wyglądu przypominających Melanocetus Johnsonii, ale nie przeczytacie o tym w zajawkach, z nich bowiem dowiecie się jedynie, że Silverfish opowiada o wakacyjnym śledztwie, które podejmuje grupa nastolatków, aby dowiedzieć się więcej o podejrzanej macosze jednego z nich, co jest prawdą, ale nie całą prawdą.
            Komiks balansuje na granicy konwencji wypracowanych z jednej strony przez Scooby Doo, Where Are You?, z drugiej przez Twin Peaks, co jest dość irytujące, skoro w grę wchodzą napalone nastolatki i zakrwawione noże, a więc tematy zdecydowanie spoza obszaru zainteresowań twórców serii znanej z promocji poglądu, jakoby pierwszym krokiem na drodze do popełnienia dowolnego przestępstwa było wymyślenie przebrania i strasznej legendy. Może przechylenia na tę stronę wynikają z ograniczeń objętości komiksu, co siłą rzeczy owocuje traktowaniem tematów po łebkach i przedstawianiem ich w naiwnie prosty sposób. David Lapham zalicza się bowiem do grona tych artystów, którzy decydują się tworzyć dzieło samemu i opublikować je w całości, ale płacą za to mocno ograniczoną objętością. Sto sześćdziesiąt sześć stron to naprawdę za mało, żeby dobrze opowiedzieć historię o przestępstwie popełnionym w przeszłości, wplątać do niej odrobinę lovecraftowskiego szaleństwa (rybki!) i doprawić to wszystko rozterkami małolatów, w których zaczynają buzować hormony.
            Dziwię się, że nikt do tej pory nie uświadomił autorom, z czym wiąże się decyzja o zamknięciu fabuły na niewiele ponad stu stronach. Rezultatem tego są historie, w których trójka nastolatków w pół godziny przez telefon dowiaduje się o rzeczach, do których nie dotarła policja prowadząca oficjalne śledztwo. Nie wspominając o tym jak idiotycznie wypadają kluczowe dla rozwoju akcji kłótnie dziewczyn o faceta, który, spotykając się z jedną z nich, ośmiela się poświęcić drugiej pięć minut i jak bardzo mija się z celem wprowadzanie wesołego miasteczka jako lokalizacji przestrzennie spinającej prolog i finał, jeżeli później nie ma miejsca, żeby wykorzystać którykolwiek z jego rekwizytów oprócz drabiny. Czepiam się tym razem strasznie, ale to chyba dość podstawowe błędy w scenariuszu, które sprawiają, że historię, która ma potencjał na lynchowski scenariusz, czyta się bez cienia niepokoju. Kolejne klatki przelatują tak szybko, że czytelnik nie ma czasu się przestraszyć tych Melanocetus Johnsonii, nie wiedzieć czemu w tej historii nazywanych rybikami cukrowymi (ale nie udaję, że zrobiłem w tym temacie tytaniczny research, może jednak wyjaśnienie akurat tej zagadki jest proste, a ja je w skandaliczny sposób przeoczyłem).
            Tym razem, zamiast na siłę pisać dwa zdania o wizualnej stronie wydawnictwa, złamię ponownie zasadę dotyczącą liczby obrazków towarzyszących każdej notce i dołączę po prostu trzecią ilustrację, pokazującą kreskę.
            Nie pozostaje zatem nic do dodania poza tym, że Silverfish to kolejny zgrabny komiks, który można przeczytać, ale nie trzeba. Może byłby lepszy rozciągnięty na co najmniej trzysta stron, ale może by nie był.


 Tu akurat najbardziej klasycznie wyglądająca strona z całego komiksu, robi nieco lepsze wrażenie niż całość, która czasem przywodzi na myśl nowe produkcje o Scooby Doo, obecnie emitowane przez Cartoon Network...


Odrobina lovecraftowskiego szaleństwa, choć dżentelmen z pewnością nie pozwoliłby, żeby najplugawsza kreatura wyrażała się w ten sposób...



I nadprogramowy obrazek, w dowód uznania dla autora za pomysł postraszenia głębinowymi rybkami, mesdames et messieurs - Melanocetus Johnsonii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz