Część druga notki o Marvel Noir. Kolejne pięć
historii, jak zawsze ze świetnie dobranymi skanami i zabawnymi komentarzami, a
dalej trochę popisywania się erudycją, wnioski i podsumowanie.
Punisher: Noir
(Frank Tieri (scen.), Antonio Fuso, Paul Azceta (rys.),
ok. 100 stron, Nick Cave „B-Sides and Rarities”, 7/10)
Prosta, lecz wdzięczna historia o powrocie na dobrą drogę
i zemście, która z noir nie ma praktycznie nic wspólnego, oprócz czasów, w
których jest osadzona. Scenariusz, jak zwykle w tej serii, napisany dobrze –
nie nudzi, ale wyczerpuje temat na stu stronach. Odrobinę szalone postaci
villainów i scenografie kojarzą się trochę z Sin City. Nieco denerwująca
puenta – !!SPOILER ALERT!! – ktoś chyba nie wytłumaczył twórcom serii, że w
kinie noir bynajmniej nie chodziło o umieszczanie wszędzie i za wszelką cenę
nazistów. Ogólnie nic odkrywczego, ale czyta się przyjemnie. Bonusowy punkcik
za wspomnienie Mackiego Majchra, takie smaczki sprawiają, że się uśmiecham
podczas lektury.
Mroczne zaułki zawsze gus.
Wolverine: Noir
(Stuart Moore (scen.), C.P. Smith (rys.), ok. 100
stron, Lydia Lunch „Trust The Witch”, 4.5/10)
Wiele oczekiwałem po tym arku, bo Wolverine wydawał mi
się świetnym kandydatem na hard-boiled private dick, o wiele bardziej
predystynowanym do konwersji z formatu .mrv na .nr. niż taki Peter Parker.
Okazało się, że „warto” się było za tę historię zabrać z innego powodu – żeby
przekonać się, że nie wszystko w serii Marvel Noir poszło świetnie.
Historia Wolverine’a zaczyna się poprawnie – piękna Japonka odwiedza go w jego
biurze i płaci mu, aby odkrył, kto ją śledzi. Od momentu kiedy Logan przyjmuje
tysiąc dolarów za pracę, za którą jeszcze się nie zabrał (toż to kompletnie
wbrew etosowi detektywa noir!), wszystko zaczyna iść źle. Fabuła nie trzyma się
kupy, głębokie uczucia rodzą się na przestrzeni trzech klatek, działania
poszczególnych bohaterów przeczą sobie na przestrzeni dwóch numerów, zero
polotu, dość nędzne retrospekcje okraszone filozofowaniem na poziomie szkoły
podstawowej i tak aż do rozczarowującego zakończenia. I do tego fakt, że
Japonia została w tym komiksie przedstawiona żenująco płytko (nie jestem fanem
mangi). Aż robi się żal scenarzysty, po którym widać, że naprawdę stara się
odwoływać do konwencji noir... Na szczęście czyta się to szybko i chyba głównie
dlatego Wolverine: Noir dostał nieco wyższą ocenę niż gnioty Azzarello.
No jeszcze ten sentyment do postaci, którego komiksowi nie udało się
doszczętnie zrujnować.
A dwie klatki temu się nie znali...
Weapon X: Noir
(Dennis Calero, 36 stron, Mark Lanegan „Bubblegum”,
3/10)
Kolejna wpadka. Przyznam, że nie byłem zaznajomiony z
oryginalną Weapon X, wypowiadam się więc jedynie o wersji noir. Ekhm,
przepraszam, napisałem „wersja noir”? Jak na razie to chyba ta historia, która
ma najmniej wspólnego z noir ze wszystkich. Z tego co udało mi się zorientować
w chaotycznej narracji, akcja rozgrywa się przed pierwszą wojną światową, ale
scenerie przywodzą na myśl raczej opowieści o muszkieterach okazjonalnie
odwiedzających cyrkowców w stylu filmu „Prestiż” (język polski jakoś nie
posiada zbyt szerokiego zasobu słownictwa, za pomocą którego można by
zróżnicować różne około-cyrkowe zawody, tu chodzi o gościa, który ucieka z
kajdan). Jak wspomniałem, narracja jest chaotyczna i albo przeoczyłem jakiś
szczegół, który nadaje wszystkiemu nieprawdopodobnej głębi, albo pomysł jest po
prostu zupełnie chybiony. Nie da się zrobić dwóch zwrotów akcji na przestrzeni
czterdziestu stron i już. Do tego romans i znów Niemcy, no do cholery... Gdybym
nie znał prawideł rządzących rynkiem i marką, zastanawiałbym się, po co w ogóle
robić takie komiksy jak ten.
Mon Dieu, qui est-ce? Mais oui, c'est D'Artagnan, nous sommes sauf maintenant!
X-Men: Noir
(Fred Van Lente, Dennis Calero (scen.), Dennis Calero
(rys.), ok. 120 stron, Blakroc „Blakroc”, 6.5/10)
Wydawało mi się, że dosyć dobrze kojarzę postaci z
X-Menów, ale ten komiks przekonał mnie, że byłem w błędzie. A może po prostu
naprawdę taki tu bałagan, że ciężko się połapać, kto jest kim i kto stoi po
czyjej stronie? I ile właściwie stron tu jest? Trochę to męczące brnąć przez
kolejne rozdziały z nadzieją, że się w końcu zrozumie i częściowo winien jest temu
scenariusz, zbyt skomplikowany jak na taką objętość – nie ma miejsca, żeby
przedstawiać pojawiające się postacie i potem cały czas się trzeba zastanawiać
kim był ten a ten gościu, dla kogo pracował i jakie były jego osobiste
motywacje. Tym niemniej historia jest dość mocno osadzona w konwencji
klasycznego noir, jest przyzwoite zaskoczenie na koniec. Każdy z czterech
numerów X-Men Noir zamyka fragment z fikcyjnego czytadła o świecie
przyszłości, w którym genetycznie doskonali opiekunowie bronią ludzi przed mutantami.
Czytadło ma chyba ambicję dopełniać i rozszerzać historię podobnie jak tego
rodzaju wstawki w Watchmen, ale jak dla mnie jest ono nudne.
Tak, ten trochę Lou Bega, trochę alfons to Cyklop.
X-Men: Mark of Cain
(Fred Van Lente, Dennis Calero (scen.), Dennis Calero
(rys.), ok. 100 stron, Gil Scott-Heron „I’m New Here”, 7/10)
Drugi arc o X-Menach, którego akcja rozgrywa się kilka
miesięcy po wydarzeniach z arku pierwszego. Jest to niezła okazja, żeby
przekonać się, kto pierwszy arc przeżył i w ten sposób uporządkować trochę
poprzednią fabułę, a uporządkowanie takie się przyda, gdyż fabuła Mark of
Cain oparta jest w dużej mierze na qui pro quo. Na szczęście scenariusz
jest nieco lepiej napisany niż w przypadku poprzedniej części – wiadomo kto
jest głównym bohaterem i jakie strony walczą ze sobą, łatwiej jest więc śledzić
losy i zobowiązania postaci. Historia znowu zręcznie lawiruje pomiędzy noir a
marvelem, ale nadal momentami brakuje jej lekkości i polotu i nadal ciężko się
przywiązać do któregoś z bohaterów, przez co ich poczynania nie wzbudzają większych
emocji.
Fort Boyard? Bardziej coś w stylu Arkham Asylum.
Tyle tego. Raymond Chandler diagnozował kiedyś problemy z
napisaniem idealnej powieści kryminalnej mniej więcej w ten sposób (nie cytuję
dokładnie, streszczam z pamięci): idealna powieść kryminalna zawiera w sobie
tyle różnych elementów, a jednocześnie, o dziwo, kiepska powieść kryminalna
zawiera dokładnie te same elementy, problem leży więc w tym, żeby każdy ze
składników był najwyższej jakości. A jeśli ktoś potrafi skonstruować świetną
zagadkę, to zwykle nie potrafi opisać akcji w żywy sposób; jeśli ktoś zna się
na paleontologii, farmaceutyce i historii starożytnego Babilonu, to przeważnie
nie wie nic o procedurach obowiązujących w policji; jeśli ktoś potrafi trafnie
opisywać społeczeństwo, to przeważnie nie umie napisać wiarygodnego romansu, a
jeśli ktoś umie napisać świetny wątek miłosny, to przeważnie brakuje mu
dowcipu, etc.
Po przeczytaniu Marvel Noir,
ciężko oprzeć się pokusie dodania jeszcze jednego punktu do tej wyliczanki:
jeśli ktoś umie napisać dobry komiks o superbohaterach, to raczej nie poradzi
sobie z historią kryminalną. Z jednej strony, jest to zrozumiałe, bo lepiej być
mistrzem w jednej dziedzinie, niż znać się po trochu na wszystkim. Z drugiej
jednak, jeśli już zostaje podjęta decyzja o stworzeniu projektu łączącego
komiks o superbohaterach z konwencją kina noir, to nie ma co się dziwić, jeżeli
czytelnik (nawet jeśli to miałbym być tylko ja) będzie oczekiwał czegoś więcej
niż przebrania herosów w prochowce i postawienia nazistów za każdą intrygą (co
zresztą jest bzdurą, jeśli chodzi o konwencję noir). O ile na początku chciało mi się jeszcze analizować procentowo
udział obu gatunków w danym komiksie, o tyle pod koniec straciłem zapał do tego
pomysłu, bo musiałbym się bardzo rozdrabniać – właśnie dlatego, że scenarzyści
metkę „noir” potraktowali jedynie jako nakaz przeniesienia akcji w lata 30.
ubiegłego wieku.
Abstrahując od mniej lub
bardziej rzekomego bazowania poszczególnych komiksów na filmowej klasyce,
należy przyznać, że duża część scenariuszy była napisana dobrze. Nie wiem, czy
tylko ja mam tak negatywne doświadczenia z dzisiejszymi scenariuszami, czy jest
to szerszy „problem”, tym niemniej przyjemnie było czytać historie napisane w
sposób przemyślany, z odpowiednią dramaturgią i napięciem. Wprawdzie kilka
komiksów nie zasługuje do końca na taką pochwałę, ale dominuje dobre wrażenie.
Co więcej, większość postaci została ciekawie przeniesiona w realia Wielkiego
Kryzysu. Jedni scenarzyści decydowali się na pozbawienie swoich bohaterów
supermocy, inni nie, ale chyba wszystkie pomysły miały prawo się obronić.
Czego zabrakło w tej serii? Po
pierwsze, chyba wszyscy scenarzyści zdecydowali się na fabułę opartą o śledztwo
prowadzone przez głównego bohatera. Jednym wyszło to lepiej, innym gorzej, ale
szkoda, że nikt nie pokusił się o wariant odwrotny – zbudowanie fabuły opartej
na planowaniu jakiejś ryzykownej akcji. Filmowe przykłady (The Killing, Double
Indemnity) zdają się sugerować, że takie historie sprawdzają się świetnie.
Czyżby wszyscy doszli do wniosku, że w komiksie taki zabieg nie zadziała? A
może po prostu zabrakło pomysłu i umiejętności, aby skonstruować taką historię?
Po drugie, stosunkowo mało uwagi poświęcono osobistym motywacjom postaci.
Ciężko pozbyć się wrażenia, że cokolwiek bohaterowie (czy to pozytywni, czy negatywni)
robią, robią to dlatego, że są herosami lub villainami, podczas gdy w noir
chodziło właśnie o to, aby sprowadzić postaci na ziemię i dać im podłe, ludzkie
motywacje. Po trzecie wreszcie, brakuje gorzkich puent. Nie jest tak, że
wszystkie historie mają happy end, ale jeśli coś idzie nie tak, to za sprawą
zbyt silnych przeciwników, zdrad towarzyszy i tym podobnych dramatycznych
wydarzeń. Kino noir lubiło zaś pokazywać, jak misterne plany rozpadają się
przez przypadek.
Arytmetyczna średnia z ocen wszystkich arków wynosi 6.5, ale tak źle
chyba nie jest. Krzywdę serii wyrządziły historie o Wolverinie i Weapon X, ale
w gruncie rzeczy całość czyta się przyjemnie, zwłaszcza, że do większości
postaci odczuwa się sentyment. Co prawda nawet na chwilę ciężko zapomnieć, że
ma się do czynienia z side projectem, a nie z pełnoprawnym uniwersum, ale
wydaje mi się, że właśnie ze względu na poboczny charakter przedsięwzięcia
dobrą oceną jest 7.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz