Tytuł: Marvel Noir,
patrz niżej
Autor: patrz niżej
Wydawca: Marvel
Liczba stron, okładka: patrz niżej
Cena: miliony pesos
Mój soundtrack: patrz niżej
Niniejszym zabieram się do
robienia czegoś, czego nie lubię robić, to jest bałaganu. Marvel Noir to
seria komiksowa, której akcja rozgrywa się w alternatywnym uniwersum.
Poszczególnym marvelowskim herosom poświęcone są jeden-dwa arki i nie ma
ciągłości fabuły, cechą wspólną poszczególnych historii jest zaś zapożyczona (przynajmniej teoretycznie) z
filmów noir sceneria. Gdybym był konsekwentny, powinienem tego rodzaju
przedsięwzięcie analizować w kawałkach, tak, jak zrobiłem to na przykład z
Lobo. Tym razem doszedłem jednak do wniosku, że napiszę długą notkę o całej
serii, wyróżnię w niej poszczególne arki, bo słyszałem, że nie są równe, a
ocena serii będzie średnią z ocen części. Aha, wrzucę ją w dwóch częściach.
Zanim
przejdę do opisu poszczególnych arków, pofolguję jeszcze przez chwilę swojej
próżności i napiszę kilka zdań o tym, jakich trudności w takim łączeniu konwencji się spodziewałem. Zbiegiem okoliczności ostatnio
oglądałem akurat sporo filmów noir. Gatunek ten triumfy święcił w Hollywood po drugiej
wojnie światowej i w latach 50. Interesował się zbrodnią, ale była to zbrodnia,
w przeciwieństwie do klasycznych, angielskich kryminałów, popełniana przez
zwykłych ludzi żyjących w brudnych i skorumpowanych miastach, a nie w
rezydencjach. Pobudki morderców były przeważnie jak najprostsze i jak
najniższe. Kino noir, będące w jakimś sensie odtrutką na konwencję Sherlocka
Holmesa, wytworzyło szybko własną, co mogłoby być kłopotliwe, gdyby podejść
poważnie do tematu połączenia jej z tak wyrazistą i charakterystyczną formą jak
komiks.
Detektywi noir nie strzelają
wprawdzie przed zadaniem pytania, ale wiedzą jak obchodzić się z bronią,
detektywi komiksowi umieją się posługiwać tylko taką, która nie zrobi nikomu
krzywdy. Detektywi noir to zwykli goście, może tylko bardziej pomysłowi i
bardziej zdeterminowani od bandytów, z którymi walczą. Nie mają do dyspozycji
super-mocy, super-technologii i milionów dolarów. Wrogowie detektywów noir to
też zwykli goście, zainteresowani przede wszystkim tym, żeby zarabiać jak
najwięcej, więc rzadko kiedy będzie im zależało na podboju całego świata w
fikuśnym kostiumie i rzadko kiedy będą psychopatami prześladowanymi przez
demony przeszłości (te zresztą w kinie noir zarezerwowane są dla
protagonistów). Wreszcie, kino noir lubiło gorzkie puenty niweczące wysiłek
detektywów i pokazujące potęgę skonsolidowanego systemu nastawionego na zysk
wszelkim kosztem. Jednostki próbujące przestrzegać zasad często w końcu same
wikłały się w moralne kompromisy, podczas gdy w klasycznych komiksach wszyscy
na koniec żyli długo i szczęśliwe, włącznie ze złoczyńcami jedynie tymczasowo
umieszczanymi w miejscach odosobnienia, gdzie mogli spokojnie knuć kolejne
ucieczki i zbrodnicze plany. To wszystko niby encyklopedyczna teoria i
uogólnienie, ale pewnych rzeczy nie da się pogodzić w
takim miksie i twórcy serii Marvel Noir musieli decydować, czy robią bardziej marvela czy
bardziej noir. Stąd, tam gdzie ma to sens, zaznaczyłem (oczywiście na własne wyczucie) w jakich proporcjach te składniki się mieszają.
Spider-Man: Noir
(David Hine, Fabrice Sapolski (scen.), Carmine Di
Giandomenico (rys.), 4 x ok. 25 stron = ok. 100 stron, Barry Adamson „Moss Side
Story”, 7/10)
Pierwszy arc ze Spider-Manem i jednocześnie mój pierwszy
kontakt z serią. Fabuła momentami zabawna i nienaturalna, ale generalnie
zaskoczenie in plus. Świetne wybrnięcie z kłopotu jak na przestrzeni stu stron
Peter Parker ma się stać Spider-Manem i zebrać informacje o przestępcach
pozwalające mu skutecznie z nimi walczyć. Historia ciekawie osadzona w realiach
Wielkiego Kryzysu, zaskakująco brutalnych i brudnych. Bardzo udana konwersja
postaci – Goblina, Black Cat, Kravena i innych. Zdziwiłem się, że nie
narysowano tego komiksu w czerni i bieli, aż się o to prosi, ale pewnie stały
za tym jakieś względy. Kreska jak dla mnie zbyt nowoczesna jak na projekt,
który otwarcie ma czerpać z klasyki, ale ładna. Jeżeli chodzi o konflikt
pomiędzy konwencjami, który opisałem wyżej, tutaj to będzie w jakiś 65% marvel,
a w 35% noir.
Spider-Man w końcu bierze do ręki pistolet.
Spider-Man: Eyes Without A Face
(David Hine, Fabrice Sapolski (scen.), Carmine Di
Giandomenico (rys.), 4 x ok. 25 stron = ok. 100 stron, The Black Heart
Procession „The Spell”, 7/10)
Drugi arc ze Spider-Manem, pogłębiający motywy
zapoczątkowane w poprzednim. Znów udana konwersja postaci (Dr. Octavius, Jean
DeWolff), tym razem w ramach fabuły poruszającej nie kwestie społeczne, a
rasowe. Historia jest mocniejsza niż poprzednia i mroczniejsza, co przechyla
szalę na stronę marvela jeszcze bardziej – 75% przy 25% noir. Ogólnie,
fabularnie lepsza i ciekawsza niż poprzednia, częściowo zapewne dlatego, że w
poprzedniej trzeba było jakoś przedstawić świat i przemianę P. Parkera, popada
jednak w klasyczne komiksowe schematy, tyle że w bardziej brutalnym wydaniu. Zakładam,
że nie do końca o to chodziło i nie na to autorzy wcześniej narobili mi ochoty,
stąd taka sama ocena jak części pierwszej.
Dr Octavius w wersji noir i (wywodzące się wszak z voodoo) zombie.
Daredevil: Noir (Liar’s Poker)
(Alexander Irvine (scen.), Tomm Coker (rys.), 4 x ok.
25 stron = ok.100 stron, Morphine „B Sides And Otherwise, 9/10)
Mogę się mylić, ale chyba natknąłem się gdzieś w
internecie na opinię, że to właśnie ten arc zaniża średnią całej serii. Dziwne,
zważywszy na to, że wydaje się być idealną realizacją zamysłu. W połowie komiks
marvelowski, w połowie historia noir, siłą rzeczy przypomina nieco Sin City,
które wcześniej poruszało się w podobnych rejonach. Świetna, typowa dla noir
fabuła – śledztwo, którego Matt Murdock podejmuje się dla tajemniczej klientki
i wojna gangów w tle. Świetny scenariusz, który daje czas, żeby poczuć napięcie
śledztwa i frustrację związaną z komplikacjami i nietrafionymi podejrzeniami.
Świetne, klimatyczne rysunki. 10/10 w realizacji koncepcji, 9/10 ogółem, choć
ciężko mi sformułować konkretny zarzut, może to przez to, że cały czas ciężko
zapomnieć, że to jednak tylko spin-off i może dialogi mogłyby być bardziej
dowcipne.
Daredevil w kadrze przywodzącym na myśl Sin City.
Iron Man: Noir
(Scott Snyder (scen.), Manuel Garcia (rys.), ok. 100
stron, Lydia Lunch and Rowland S. Howard „Shotgun Wedding” bootleg, 6.5/10)
Akurat za Tonym Starkiem nigdy nie przepadałem, a mój
sentyment związany z Iron Manem wziął się jedynie stąd, że jak miałem jakieś
trzy lata, dostałem na mikołajki jego zajebistą figurkę. Nie żałuję więc
specjalnie, że ten arc to nieporozumienie. Z filmem noir nie ma on nic
wspólnego, jest to jednak całkiem fajny mariaż z konwencją Indiana Jonesa. Są
legendarne miejsca, legendarne artefakty, nazistowskie Niemcy, zgrabna fabuła
ze zgrabnym zwrotem akcji, tylko powagi za grosz w tym nie ma. Mimo to, czyta
się przyjemnie, rysunki są ładne, a scenariusz dobrze napisany. Nadal jednak
wolę patrzeć na Harrisona Forda.
Indiana Stark odnajduje Atlantydę.
Luke Cage: Noir
(Mike Benson, Adam Glass (scen.), Shawn Martinbrough
(rys.), ok. 100 stron, RL Burnside „Wish I Was In Heaven Sitting Down”, 8/10)
Za eksperta w dziedzinie kina noir się nie uważam, ale
wydaje mi się, że smutna prawda jest taka, że w tym gatunku miejsce Czarnych
było w windach, za kierownicami limuzyn czy za ladami w hotelach. Luke Cage
jest więc, podobnie jak powyższy Iron Man opowieścią noir jedynie z
nazwy. Co nie znaczy, że jest to opowieść słaba, wręcz przeciwnie, to chyba jak
dotąd najbardziej realistyczna historia w serii. Okazuje się, że podczas gdy
Luke Cage odsiadywał wyrok za napaść na białego policjanta, w Harlemie wiele
się zmieniło – zwłaszcza dla jego bliskich – na gorsze. Klasyczna historia o porządkowaniu
starych spraw, dobry scenariusz i klimatyczne rysunki. Jest w tej historii i
przemoc, i melancholia, i patos, a przede wszystkim klimat Harlemu.
Luke Cage, czyli "some are born for trouble".
W drugiej części kolejne pięć arków, podsumowanie i
ocena.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz