Tytuł: 100 Bullets
Autor: Brian Azarello
(scen.), Eduardo Risso (rys.)
Wydawca: w Polsce Mandragora, ale nie wiem, czy wydała
całość, oryginalnie DC (Vertigo)
Liczba stron, okładka: z tego co pamiętam średnio 30 stron
x 100 numerów = ok. 3000 stron, nigdy nie miałem fizycznej kopii w rękach, a na
Amazonie to każdy może sobie sprawdzić jaka jest ta okładka
Cena: nigdy nie miałem
fizycznej kopii w rękach
Mój soundtrack: wtedy jeszcze
nie zapisywałem, co sobie do czytania włączam
Moja ocena: 8/10
Ciekawe czy Brian Azarello w
dowodzie osobistym też ma wpisane „Brian Azarello, autor nagradzanej serii
komiksowej 100 Bullets”. Nie widziałem dotąd, żeby jego nazwisko
gdziekolwiek podano bez tej dodatkowej, jakże przydatnej informacji. Czy
rzeczywiście jest aż tak czym się chwalić? No dobra, to dziś będzie o tych Stu
Nabojach.
Pomysł
na komiks, trzeba od początku przyznać, intrygujący, zaś założenie, które stało
się punktem wyjścia do stworzenia fabuły, szczególnie przemawia do mojej
pesymistycznej natury. Otóż pan Azarello twierdzi, iż każdy człowiek został
kiedyś przez kogoś strasznie skrzywdzony, na tyle strasznie, że odmieniło to
jego życie. Filozoficzne pytanie brzmi: ile osób zemściło by się na swoich
krzywdzicielach, gdyby tylko miało pewność, że ujdzie im to na sucho?
Tajemniczy Agent Graves zajmuje się wyszukiwaniem ludzi o tak złamanych
życiorysach i oferuje im wspomnianą możliwość zemsty: aktówkę z dowodami winy,
pistolet i sto naboi, których policja w żaden sposób nie będzie mogła przypisać
do sprawcy, w skrócie gwarantuje dowody i bezkarność. Dla mnie brzmi to
doskonale. I taka możliwość zemsty, i pomysł na historię.
Wystarczyło
mi więc zapału, aby przebrnąć przez pierwszy arc, który, przyznam, był dość
ciężki. Może jednak nie był on obiektywnie zły, a po prostu to ja jestem
uprzedzony do historii o wojnach w rasowych gettach. W każdym razie potem
zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Kolejne osoby podejmują różne decyzje z
różnymi dla nich skutkami. Dość szybko jednak czytelnik orientuje się, że
proceder Gravesa służy czemuś innemu niż testowaniu ludzkich sumień. Aby nie
przedłużać i nie wydawać zbyt wiele dodam tylko, że koniec końców filozoficzny
dylemat zaczyna przesłaniać (!!SPOILER ALERT!!)... wojna w łonie pewnej tajnej
i potężnej organizacji. Historia rozwija się jednak na tyle powoli i składnie,
że ta zmiana głównego tematu nie drażni, a poczynania ciekawie skonstruowanych
aktorów tego krwawego spektaklu obserwuje się z zainteresowaniem aż do
nieuchronnego i skądinąd niespecjalnie zaskakującego zakończenia.
I
właściwie tyle tego. Ładne rysunki Risso pasują do konwencji obranej przez
Azarello. Podejrzewam, że duet odpowiadający za tę serię mógł w projektach
postaci ukryć pewne żarty czy aluzje (postać Lono), ale nie mam dowodów, a nie
chcę się ośmieszyć przedwcześnie publikując swoje domysły. Poza tym na
przestrzeni stu numerów trafia się kilka genialnych kadrów, które tak jak
„londyńska sikająca baba”
charakteryzują postaci lepiej niż zrobiłyby to dziesiątki słów, ale jako że
sceny te są co najmniej równie niesmaczne, co wspomniana kobieta, to oszczędzę
sobie dosłownych opisów. Jeszcze jednym atutem serii jest pieczołowite oddanie
języka różnych grup społecznych i etnicznych zamieszkujących Stany (choć
niektóre rzeczy trzeba sobie przez to czytać na głos, żeby zrozumieć; zresztą
czy ktoś poza studentami filologii docenia takie smaczki?).
Czytając
100 Bullets przez cały czas ma się świadomość obcowania z dziełem
obszernym i dopracowanym. I tylko czasem odrobinę nużącym.
I graficzka przedstawiająca jedną z bohaterek w towarzystwie jednego z bohaterów, którego ochrzciłem: "Ten gość podobny do Mike'a Pattona".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz