środa, 15 maja 2013

100 Bullets, czyli filozofia i tak sprowadza się do karabinów


Tytuł: 100 Bullets
Autor: Brian Azarello (scen.), Eduardo Risso (rys.)
Wydawca: w Polsce Mandragora, ale nie wiem, czy wydała całość, oryginalnie DC (Vertigo)
Liczba stron, okładka: z tego co pamiętam średnio 30 stron x 100 numerów = ok. 3000 stron, nigdy nie miałem fizycznej kopii w rękach, a na Amazonie to każdy może sobie sprawdzić jaka jest ta okładka
Cena: nigdy nie miałem fizycznej kopii w rękach
Mój soundtrack: wtedy jeszcze nie zapisywałem, co sobie do czytania włączam
Moja ocena: 8/10

Ciekawe czy Brian Azarello w dowodzie osobistym też ma wpisane „Brian Azarello, autor nagradzanej serii komiksowej 100 Bullets”. Nie widziałem dotąd, żeby jego nazwisko gdziekolwiek podano bez tej dodatkowej, jakże przydatnej informacji. Czy rzeczywiście jest aż tak czym się chwalić? No dobra, to dziś będzie o tych Stu Nabojach.
            Pomysł na komiks, trzeba od początku przyznać, intrygujący, zaś założenie, które stało się punktem wyjścia do stworzenia fabuły, szczególnie przemawia do mojej pesymistycznej natury. Otóż pan Azarello twierdzi, iż każdy człowiek został kiedyś przez kogoś strasznie skrzywdzony, na tyle strasznie, że odmieniło to jego życie. Filozoficzne pytanie brzmi: ile osób zemściło by się na swoich krzywdzicielach, gdyby tylko miało pewność, że ujdzie im to na sucho? Tajemniczy Agent Graves zajmuje się wyszukiwaniem ludzi o tak złamanych życiorysach i oferuje im wspomnianą możliwość zemsty: aktówkę z dowodami winy, pistolet i sto naboi, których policja w żaden sposób nie będzie mogła przypisać do sprawcy, w skrócie gwarantuje dowody i bezkarność. Dla mnie brzmi to doskonale. I taka możliwość zemsty, i pomysł na historię.
            Wystarczyło mi więc zapału, aby przebrnąć przez pierwszy arc, który, przyznam, był dość ciężki. Może jednak nie był on obiektywnie zły, a po prostu to ja jestem uprzedzony do historii o wojnach w rasowych gettach. W każdym razie potem zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Kolejne osoby podejmują różne decyzje z różnymi dla nich skutkami. Dość szybko jednak czytelnik orientuje się, że proceder Gravesa służy czemuś innemu niż testowaniu ludzkich sumień. Aby nie przedłużać i nie wydawać zbyt wiele dodam tylko, że koniec końców filozoficzny dylemat zaczyna przesłaniać (!!SPOILER ALERT!!)... wojna w łonie pewnej tajnej i potężnej organizacji. Historia rozwija się jednak na tyle powoli i składnie, że ta zmiana głównego tematu nie drażni, a poczynania ciekawie skonstruowanych aktorów tego krwawego spektaklu obserwuje się z zainteresowaniem aż do nieuchronnego i skądinąd niespecjalnie zaskakującego zakończenia.
            I właściwie tyle tego. Ładne rysunki Risso pasują do konwencji obranej przez Azarello. Podejrzewam, że duet odpowiadający za tę serię mógł w projektach postaci ukryć pewne żarty czy aluzje (postać Lono), ale nie mam dowodów, a nie chcę się ośmieszyć przedwcześnie publikując swoje domysły. Poza tym na przestrzeni stu numerów trafia się kilka genialnych kadrów, które tak jak „londyńska sikająca baba” charakteryzują postaci lepiej niż zrobiłyby to dziesiątki słów, ale jako że sceny te są co najmniej równie niesmaczne, co wspomniana kobieta, to oszczędzę sobie dosłownych opisów. Jeszcze jednym atutem serii jest pieczołowite oddanie języka różnych grup społecznych i etnicznych zamieszkujących Stany (choć niektóre rzeczy trzeba sobie przez to czytać na głos, żeby zrozumieć; zresztą czy ktoś poza studentami filologii docenia takie smaczki?).
            Czytając 100 Bullets przez cały czas ma się świadomość obcowania z dziełem obszernym i dopracowanym. I tylko czasem odrobinę nużącym.

Prowadzony w kajdankach Lono - gość, którego podejrzewam o powiązania z innym komiksowym bohaterem, którego imię brzmi bardzo podobnie...

I graficzka przedstawiająca jedną z bohaterek w towarzystwie jednego z bohaterów, którego ochrzciłem: "Ten gość podobny do Mike'a Pattona".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz