Tytuł: DMZ
Autor: Brian Wood (scen.,
okł.), Ricardo Burchielli (rys.), inni (gośc. rys.)
Wydawca: w Polsce nieistniejące już Manzoku wydało zeszyt zawierający pierwsze pięć numerów, nie wiem czy reszta też została w Polsce wydana, całość oryginalnie DC (Vertigo)
Liczba stron, okładka: okładka miękka, średnio 25 stron x
72 numery = ok. 1800 stron
Cena: 6 zł za zeszyt
zawierający pierwsze pięć numerów, gratis podróż sentymentalna po magazynach, w
których znajdowała się pierwsza sala, w której grałem próby z zespołem
Mój soundtrack: Asaf Avidan
and the Mojos „The Reckoning”
Moja ocena: 7/10
DMZ polecił mi kiedyś
kolega. Kiedy miesiąc później miałem wolną chwilę i chciałem po ten komiks
sięgnąć, nie mogłem za cholerę przypomnieć sobie trzyliterowego tytułu, nic
oprócz tego, że kojarzył mi się z GMC. Dopytałem jednak i usłyszałem ponownie,
że tytuł tej serii to „di-em-zi” i że jest to skrót od „demilitarized zone”,
czyli od „strefy zdemilitaryzowanej”.
Tytułowa strefa
zdemilitaryzowana to wyspa Manhattan w niedalekiej przyszłości, kiedy to jedni
Amerykanie polują na drugich (a drudzy na pierwszych) w ramach kolejnej wojny
secesyjnej. Tym razem mniej rozwinięte środkowe stany ogłaszają secesję w
ramach bytu zwanego Free States of
America, a United States of America walczą wszelkimi, przeważnie nieczystymi
metodami o utrzymanie jedności państwa. Wojna ta jest o tyle specyficzna, że
nie ma wyraźnej linii demarkacyjnej, to raczej partyzantka na terenie całego
byłego państwa, oprócz wspomnianego Manhattanu. Ten z kolei zamieszkiwany jest
przez mieszkańców, którzy nie zdążyli się ewakuować i którzy starają się żyć na
ile to możliwe normalnie w mieście zrujnowanym działaniami obu stron konfliktu,
które starają się przede wszystkim nie dopuścić do przejęcia wyspy przez
przeciwnika. W tym bajzlu rozbija się śmigłowiec ekipy telewizyjnej, a jedynym
ocalałym okazuje się młody stażysta, Matty Roth, który rozpoczyna pracę
reportera na wyspie.
Dość długie
streszczenie, ale faktem jest, że autorzy komiksu opisali dość obszernie tło
historyczno-polityczne konfliktu i zrobili to całkiem z głową. Większość
przedstawionych w siedemdziesięciu dwóch numerach działań politycznych i
militarnych wydaje się logiczna i prawdopodobna. Zresztą, to właśnie brudna
polityka sięgająca po narzędzia militarne jest jednym z głównych tematów serii.
Tutaj nie ma zawodu. Podobnie jak przy lekturze wciągających i dobrze
wyważonych sekwencji akcji.
Oczywiście, twórcy
poświęcili też nieco miejsca, aby ukazać prywatne życie ważniejszych bohaterów,
których, jak w przyzwoitym serialu, łączą więzy przyjaźni, szacunku czy
wrogości. Te perypetie są wprawdzie dość przewidywalne, ale i tak przyjemnie
śledzi się romanse Matty’ego Rotha, a zakończenie całej serii jest
słodko-gorzkie, dzięki czemu unika banału.
Co zatem jest z tą
serią nie tak? Po pierwsze, pojedyncze numery, które pokazują historie
epizodycznych postaci lub jakieś niezwiązane z niczym innym wydarzenia z
życiorysów bohaterów głównych są po prostu nudne. Po drugie, na prace gościnnie
występujących rysowników przeważnie nie można patrzeć bez nerwów. Nazwisko
Burchielli wryło mi się w pamięć właśnie dlatego, że od kiedy przyzwyczaiłem
się do chropowatych ilustracji włoskiego ilustratora, na każdej okładce
wypatrywałem jego nazwiska, aby upewnić się, że nie będę się denerwował patrząc
na cukierkowatą kreskę któregoś z gości. Dodam jeszcze, że umieszczane na
większości okładek kolaże autorstwa samego pana Wooda są dość marne i do końca
nie pozbyłem się wrażenia, że gdybym nie przestał w wieku dwunastu lat bawić
się Paintem, to dziś trzaskałbym takie hurtowo z palcem w bucie.
Tyle konkretnych
zarzutów, ale jest coś jeszcze i chyba to właśnie to coś najmocniej odbija się
na ocenie. Otóż, pomimo stworzenia kilku charakterystycznych postaci (Matty
Roth, Zee, Wilson), właściwie do żadnej z nich czytelnik się nie przywiązuje.
Ich problemy i dylematy (a tych na przykład Matty ma sporo i są naprawdę
niegłupie) są czytelnikowi zupełnie obojętne. Przez to po skończeniu nie ma
tego momentu pop-katharsis, nie ma tego idiotycznego smutku, że więcej się o
nich już nie dowiemy. Przede wszystkim to sprawia, że DMZ to dobra seria, ale nie ma co żałować, jeśli się jej nie przeczyta.
Matty Roth, stażysta, który zakończył drugą wojnę secesyjną...
I jedna z tandetnych okładek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz