wtorek, 14 maja 2013

DMZ, czyli nie przejmujcie się, że pracujecie za darmo, drugą wojnę secesyjną zakończył stażysta


Tytuł: DMZ
Autor: Brian Wood (scen., okł.), Ricardo Burchielli (rys.), inni (gośc. rys.)
Wydawca: w Polsce nieistniejące już Manzoku wydało zeszyt zawierający pierwsze pięć numerów, nie wiem czy reszta też została w Polsce wydana, całość oryginalnie DC (Vertigo)
Liczba stron, okładka: okładka miękka, średnio 25 stron x 72 numery = ok. 1800 stron
Cena: 6 zł za zeszyt zawierający pierwsze pięć numerów, gratis podróż sentymentalna po magazynach, w których znajdowała się pierwsza sala, w której grałem próby z zespołem
Mój soundtrack: Asaf Avidan and the Mojos „The Reckoning”
Moja ocena: 7/10

DMZ polecił mi kiedyś kolega. Kiedy miesiąc później miałem wolną chwilę i chciałem po ten komiks sięgnąć, nie mogłem za cholerę przypomnieć sobie trzyliterowego tytułu, nic oprócz tego, że kojarzył mi się z GMC. Dopytałem jednak i usłyszałem ponownie, że tytuł tej serii to „di-em-zi” i że jest to skrót od „demilitarized zone”, czyli od „strefy zdemilitaryzowanej”.
            Tytułowa strefa zdemilitaryzowana to wyspa Manhattan w niedalekiej przyszłości, kiedy to jedni Amerykanie polują na drugich (a drudzy na pierwszych) w ramach kolejnej wojny secesyjnej. Tym razem mniej rozwinięte środkowe stany ogłaszają secesję w ramach  bytu zwanego Free States of America, a United States of America walczą wszelkimi, przeważnie nieczystymi metodami o utrzymanie jedności państwa. Wojna ta jest o tyle specyficzna, że nie ma wyraźnej linii demarkacyjnej, to raczej partyzantka na terenie całego byłego państwa, oprócz wspomnianego Manhattanu. Ten z kolei zamieszkiwany jest przez mieszkańców, którzy nie zdążyli się ewakuować i którzy starają się żyć na ile to możliwe normalnie w mieście zrujnowanym działaniami obu stron konfliktu, które starają się przede wszystkim nie dopuścić do przejęcia wyspy przez przeciwnika. W tym bajzlu rozbija się śmigłowiec ekipy telewizyjnej, a jedynym ocalałym okazuje się młody stażysta, Matty Roth, który rozpoczyna pracę reportera na wyspie.
            Dość długie streszczenie, ale faktem jest, że autorzy komiksu opisali dość obszernie tło historyczno-polityczne konfliktu i zrobili to całkiem z głową. Większość przedstawionych w siedemdziesięciu dwóch numerach działań politycznych i militarnych wydaje się logiczna i prawdopodobna. Zresztą, to właśnie brudna polityka sięgająca po narzędzia militarne jest jednym z głównych tematów serii. Tutaj nie ma zawodu. Podobnie jak przy lekturze wciągających i dobrze wyważonych sekwencji akcji.
            Oczywiście, twórcy poświęcili też nieco miejsca, aby ukazać prywatne życie ważniejszych bohaterów, których, jak w przyzwoitym serialu, łączą więzy przyjaźni, szacunku czy wrogości. Te perypetie są wprawdzie dość przewidywalne, ale i tak przyjemnie śledzi się romanse Matty’ego Rotha, a zakończenie całej serii jest słodko-gorzkie, dzięki czemu unika banału.
            Co zatem jest z tą serią nie tak? Po pierwsze, pojedyncze numery, które pokazują historie epizodycznych postaci lub jakieś niezwiązane z niczym innym wydarzenia z życiorysów bohaterów głównych są po prostu nudne. Po drugie, na prace gościnnie występujących rysowników przeważnie nie można patrzeć bez nerwów. Nazwisko Burchielli wryło mi się w pamięć właśnie dlatego, że od kiedy przyzwyczaiłem się do chropowatych ilustracji włoskiego ilustratora, na każdej okładce wypatrywałem jego nazwiska, aby upewnić się, że nie będę się denerwował patrząc na cukierkowatą kreskę któregoś z gości. Dodam jeszcze, że umieszczane na większości okładek kolaże autorstwa samego pana Wooda są dość marne i do końca nie pozbyłem się wrażenia, że gdybym nie przestał w wieku dwunastu lat bawić się Paintem, to dziś trzaskałbym takie hurtowo z palcem w bucie.
            Tyle konkretnych zarzutów, ale jest coś jeszcze i chyba to właśnie to coś najmocniej odbija się na ocenie. Otóż, pomimo stworzenia kilku charakterystycznych postaci (Matty Roth, Zee, Wilson), właściwie do żadnej z nich czytelnik się nie przywiązuje. Ich problemy i dylematy (a tych na przykład Matty ma sporo i są naprawdę niegłupie) są czytelnikowi zupełnie obojętne. Przez to po skończeniu nie ma tego momentu pop-katharsis, nie ma tego idiotycznego smutku, że więcej się o nich już nie dowiemy. Przede wszystkim to sprawia, że DMZ to dobra seria, ale nie ma co żałować, jeśli się jej nie przeczyta.

 
 Matty Roth, stażysta, który zakończył drugą wojnę secesyjną...

I jedna z tandetnych okładek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz