Tytuł: Rise of the Midnight
Sons
Autor: Howard Mackie
(scen.), Adam Kubert (rys.)
Wydawca: Marvel, w Polsce TM-Semic
Liczba stron, okładka: ok. 150 stron
Cena: na okładce 4,50 (45 000)
zł, w antykwariacie 9 zł
Mój soundtrack: Killing Joke
„Hosannas From The Basement of Hell”
Moja ocena: 6.5/10
Z pamiętnika komiksowego
hipstera: „Antykwariat mieścił się na terenie basenów/giełdy przy
Namysłowskiej i znalezienie go zajęło mi dobry kwadrans, a trafiłem na niego
dopiero wtedy, kiedy zrezygnowany postanowiłem udać się do biura giełdy i
zapytać. Wtedy to zauważyłem naklejony na blaszany prostokąt kawałek papieru
samoprzylepnego w kształcie litery C – drogowskaz wskazujący schody w dół. A
więc to tutaj. Zszedłem po schodach i po chwili powiedziałem kobiecie przy
prowizorycznej ladzie, że przyszedłem odebrać książkę X. A potem przyszedł mi
do głowy pomysł, aby spytać przy okazji, czy nie mają jakiś komiksów. Pani z
przepraszającym uśmiechem oznajmiła, że znikają bardzo szybko (kurwa, czyżby to
robiło się modne?!), więc tylko kilka Gigantów i Asteriksów. O, i jakiś Mega
Marvel. Świetnie, biorę w ciemno! Trochę śmierdzi stęchlizną, coś się z niego
wysypuje – nie wiem czy to piasek, sól, kokaina, pokruszone strony, czy jeszcze
coś innego, na okładce widnieje cena: 4,50 (45 000) zł, rok 1995, nie mogę się
dopatrzeć żadnego tytułu poza „Mega
Marvel”, potem na grzbiecie znajduję napis „Rise of the Midnight Sons”.
Wspaniale!”
Niewątpliwie
łatwiej byłoby to pisać dalej w formie dziennika, ale to byłoby pójście na
łatwiznę, a prowadząc tego bloga mam ambicję tego nie robić. Nie boję się więc
także kupowania niezidentyfikowanych komiksów. Rozpoznanie okazało się zresztą
dość trudne, bo polski wydawca nie pozostawił żadnych wskazówek odnośnie tytułu
i twórców (dziwne to, ale niezaprzeczalnie wprowadza element przygodowy). W
końcu znalazłem w necie nazwiska twórców (patrz wyżej) i doszedłem do tego, że
trzymam w rękach zbiorcze wydanie arku, na który składa się sześć numerów.
Fabularnie,
„Midnight Sons” to nazwa grupy dziewięciu bohaterów (dziewięć ma magiczną moc),
którymi posługuje się Dr. Strange (po angielsku pisze się z kropką), aby
pokonać powracającą na Ziemię Lilith (czasami można wręcz pomyśleć, że
pojedynczy komiksowi bohaterowie są tworzeni i przedstawiani we własnych
seriach tylko po to, aby potem połączyć ich w super-grupy). „Midnight Sons”
tworzą: Ghost Rider, John Blaze, Hannibal King, Blade, Frank Drake, Michael
Morbius i kilku innych. Kolejne numery śledzą ich losy koncentrując się na
Ghost Riderze i Johnie Blaze, poczynania reszty przedstawiając zaś o tyle, o
ile zbiegają się lub krzyżują z poczynaniami tej dwójki.
W
Rise of the Midnight Sons panuje chaos typowy dla zbiorczych wydań,
pogłębiany jeszcze przez fakt, że polscy edytorzy zrobili wszystko, żeby
zatrzeć wszelkie ślady po granicach między poszczególnymi numerami. Nadal
jednak nietrudno te miejsca wyśledzić, a to dzięki charakterystycznej dynamice
fabuły, która znacząco wzrasta co jakieś trzydzieści stron – czyli wedle
literackich kryteriów zdecydowanie zbyt często, ale taki to już urok komiksów.
Na pochwałę zasługuje sposób w jaki poprowadzono wiele wątków, które w końcu
muszą się spleść. Podobało mi się także, jak sączono w czytelnika świadomość,
że oto zbliża się coś wielkiego i przerażającego.
Nie podobała
mi się mała liczba interakcji pomiędzy postaciami, które sprowadzały się
praktycznie do dialogów typu: „to co robimy?”, „gonią nas!”, „naładowałeś
karabin?”. Osobiście w super-grupach najbardziej lubię właśnie konfrontacje
metod i charakterów, ale w Rise of the Midnight Sons czegoś takiego nie
uświadczymy. Podsumowując, jest to przyzwoity komiks z ogromną ilością akcji, który
był niezłą odtrutką po dziesiątkach stron mozolnych śledztw. Na dłuższą metę
przydałoby mu się jednak choć odrobinę głębi.
I dwie wersje okładki - szczegółowe informacje o serii, tytule, czy twórcach są dla ciot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz