środa, 29 maja 2013

Incognegro, czyli kiedy dowiedziałem się, że Biały Murzyn to nie żart


Tytuł: Incognegro
Autor: Mat Johnson (scen.), Warren Pleece (rys.)
Wydawca: Vertigo, w Polsce Egmont (Świat Komiksu)
Liczba stron, okładka: okładka miękka ze skrzydełkami, ok. 140 stron
Cena: na okładce 39,90 zł, obecnie do kupienia od 30 zł
Mój soundtrack: Alan Lomax „Blues Songbook”
Moja ocena: 7/10

Na napisanie tej recenzji cieszyłem się chyba jeszcze bardziej niż na samo przeczytanie komiksu. Od początku wiedziałem, że będę miał dużo okazji do wymądrzania się, bo wszystkim tym, o czym Incognegro traktuje, interesowałem się wcześniej w ramach studiów. Również moje przewidywania odnośnie jakości komiksu i stosunku mediów do niego okazały się trafne – komiks jest przyzwoity (podkreślam to z całą mocą już na początku, bo planuję dość obszernie opisywać, co mi się nie podoba i może gdzieś umknąć ten trywialny fakt, że czyta się go przyjemnie), ale media zachwycają się nim delikatnie mówiąc na wyrost (no ale ciężko oczekiwać czegoś innego, skoro na przykład patronują jego wydaniu). Moja kłótliwa natura nie przepuści przecież takiej okazji – jeżeli ten temat nie zmusi mnie do napisania rekordowej liczby znaków i wyszukania rekordowej liczby ilustracji, to pewnie żadnemu się to nie uda.
            Incognegro można analizować od początku na dwóch płaszczyznach – jako powieść kryminalną i jako powieść o linczu i rasizmie na południu USA na początku XX wieku, choć oczywiście fabularnie te dwa elementy splatają się. Jako kryminał komiks opowiada historię śledztwa w sprawie zabójstwa kobiety, którego podejmuje się dziennikarz, gdyż jego brata niesłusznie oskarżono o ten czyn i grozi mu śmierć. Jako tekst o rasizmie komiks opowiada o próbie oczyszczenia niewinnego czarnego człowieka z zarzutów o zabójstwo i uchronienia go od bestialskiej śmierci z rąk samozwańczych białych mścicieli.
            Wątek kryminalny, pomimo tego, że stanowi przede wszystkim oś, wokół której autor snuje obraz rasistowskiego Południa, początkowo wydaje się interesujący. Szybko jednak okazuje się, że doświadczony i przebiegły czarny dziennikarz, od dawna penetrujący mroczne Południe w kamuflażu białego człowieka, na śledztwo zupełnie nie ma pomysłu i przez większość czasu wypytuje tak, jakby pytał o jakiś adres. Fakt, zaraz po przyjeździe używa kilku niby to zręcznych sztuczek, ale później albo autorowi nie chciało się wymyślać kolejnych, albo doszedł do wniosku, że norma pomysłowości została wyrobiona. W takiej sytuacji niepodobna oczekiwać, aby fabuła rozwijała się inaczej niż po prostu odkrywając się po kawałku w kolejnych miejscach, które dziennikarz odwiedza, co oczywiście nie jest przesadnie interesujące dla czytelnika. Obowiązkowe w kryminale zwroty akcji rozczarowują, tak samo jak zakończenie – morderca w pewnym momencie po prostu oznajmia: „To ja!” i tyle. Takie rozwiązanie nie dość że jest zwyczajnie niesatysfakcjonujące z punktu widzenia czytelnika, to jeszcze eksponuje kilka niezręczności fabuły. Czemu morderca wcześniej się nie przyznał, a teraz się przyznaje? Czemu morderca najpierw był wyrachowany i bezlitosny, a teraz zbiera mu się na wyznania? Czemu pozostał w okolicy, mimo że mógł wyjechać? W ogóle jego motyw wydaje się naciągany. Tego typu niuanse można by zignorować, ale nie w konwencji realistycznej. Jeśli Incognegro ma być poważnym głosem w dyskusji o rasizmie, to historia powinna być wiarygodna, bo przecież z tezami przedstawionymi w bajkach nikt polemizować nie będzie.
            O komiksie Johnsona mówi się, że porusza ważny temat. Co takiego mówi więc na temat odrażających realiów życia na południu USA na początku XX wieku? Zaskakująco mało. Po pierwsze, kolosalnym absurdem jest stanowiący podstawę fabuły plan dziennikarza na uratowanie niewinnego brata – zamierza on odkryć prawdę i poinformować o niej szeryfa! Serio? Dobrze opisanym faktem historycznym jest, że sprawiedliwość była ślepa w sprawach linczu, mimo że ich sprawcy fotografowali się na pocztówkach – okazywało się bowiem, że policja nie chciała aresztować podejrzanych, a sąsiedzi nie chcieli zeznawać; poza tym wszyscy się znali i przeważnie zgadzali co do tego, że postępują właściwie, a nawet jeśli nie, to mało kto gotów był ryzykować społeczne wykluczenie i bardziej dotkliwe konsekwencje ze strony zaangażowanych w proceder miejscowych notabli. Dziennikarz wyspecjalizowany w temacie linczu planuje po prostu pójść do szeryfa i powiedzieć: „To nie ten Murzyn to zrobił, wypuśćcie go.”? Bzdura.
            Podobnie mało głębi wnoszą przedstawieni antagoniści – czy to archvillain opowieści, wysłannik Ku Klux Klanu, czy wróg zbiorowy – opresyjne białe społeczeństwo Południa. Motywy ich postępowania zostały jedynie zasygnalizowane w kilku wypowiedziach, ale jeżeli ktoś nie wie, czym był paternalizm Południa, raczej nie zrozumie skąd w jego białych mieszkańcach takie poczucie wyższości i nienawiść do emancypujących się czarnych. Podobnie sprawa ma się z samym okrucieństwem linczu. Te kilka klatek na początku komiksu na dobrą sprawę wcale nie uświadamia różnicy pomiędzy zwykłym powieszeniem niewinnego człowieka, a tym co robiono czarnym. Tę różnicę uświadamiają dopiero realistyczne zdjęcia (jedno zamieszczam niżej) i opisy, ale tych nie udało się wpleść dobrze do scenariusza. Okrucieństwa takie jak przebieranie czy kastrowanie niby są nazwane po imieniu, a mimo to w dalszej części historii wygląda to tak, jakby bohaterowie uciekali po prostu przed groźbą szafotu, jak jacyś piraci z Karaibów.
            Wreszcie zdecydowanie za mało jest w tej opowieści o samych Murzynach. Główny bohater spotyka ich właściwie tylko dwóch – swojego własnego kuzyna, którego próbuje ratować i starszego właściciela bryczki, który obwozi go po okolicy. Dowiaduje się od nich, że na południu jest źle, że biją i zabijają za byle co. Ale cokolwiek o tym, jak Murzyni sobie z tym radzą? Czy mają jakiekolwiek sposoby obrony, a jak nie obrony to odreagowania lub ucieczki? Czy są w jakikolwiek sposób zorganizowani, a jeśli nie, to dlaczego? Jakie znaczenie ma dla nich religia, jakie rodzina? Nie, nic z tego.
            Jak wspomniałem na samym początku, komiks czyta się dobrze. Jest narysowany bardzo ładnie i prawdziwą przyjemność sprawia po prostu patrzenie na obrazki. To jednak nie jest jeszcze powód, aby oznajmiać wszem i wobec, że Incognegro porusza niesamowicie ważny temat, jest pouczający, że wreszcie komiks zajmuje się trudnymi tematami i tym podobne. We wstępie Mat Johnson wspomina, jak jako czarne dziecko o bardzo jasnej karnacji bawił się w agenta Murzynów na Południu. Ten komiks to właściwie ilustracja takich wyobrażeń i niewiele więcej.
Po licznych i obszernych dokumentacjach okrucieństw, których biali dopuszczali się na czarnych (na przykład album Without Sanctuary), po niesamowitych, literackich opisach losów mieszańców w urządzonym rasowo społeczeństwie (jak Light In August Faulknera) nie można nazwać Incognegro inaczej niż dziecinną zabawą. Jeżeli komiks ma funkcjonować jako poważne medium, wypadałoby chyba zacząć go poważnie krytykować, a nie piać z zachwytu nad wszystkim, co się w ogóle ukazuje. Incognegro nie zbliża się na przykład do poziomu Mausa. Może znów za sprawą objętości. Zaprawdę geniusza potrzeba, aby to, czego opisanie zajęło innym setki stron, streścić do kilkudziesięciu obrazków. Matowi Johnsonowi takie streszczenie dobrze nie wyszło.
Wreszcie ostatnia rzecz – tłumaczenie. Przekład jakiegokolwiek tekstu o południu USA jest zawsze wielkim wyzwaniem, jest też zawsze koniecznością wyboru pomiędzy kilkoma formami oszustwa, nie da się bowiem oddać po polsku południowoamerykańskiego wariantu języka angielskiego. O ile różnicę pomiędzy zwykłym amerykańskim a angielskim udało się tłumaczowi zręcznie pokazać za pomocą różnych rejestrów języka polskiego, o tyle dziwaczny twór wymyślony przezeń, aby dać pojęcie o tym, jak brzmi język angielski, jakim posługują się mieszkańcy Południa, brzmi sztucznie i raczej rozprasza niż pozwala bardziej docenić pracę scenarzysty.
To właściwie tyle. Incognegro to niezły komiks, którego lektura sprawia przyjemność i który może zainteresować losami Południa tych, którzy wcześniej z tym tematem nie mieli wiele wspólnego. Sporo natomiast dzieli go od bycia ważnym głosem w debacie na temat historii USA i rasizmu, jeszcze więcej zaś od miana komiksu wybitnego i na tych mankamentach skupiła się niniejsza recenzja. W efekcie może odmalowałem nieco bardziej pesymistyczny obrazek Incognegro niż należało.

Jedna ze nielicznych sztuczek "podstępnego" detektywa na ładnej stronniczce...


Korpus zlinczowanego Murzyna, który potem dla zabawy podpalono i na którym ćwiczono celność strzałów. W tle oprawcy ustawieni do zdjęcia jak zielona szkoła na Giewoncie...


 Mat Johnson, scenarzysta Incognegro, prywatnie autentyczny "biały czarnuch".

wtorek, 28 maja 2013

Dark Rain, czyli Nowy Orlean tonie w Nałęczowiance


Tytuł: Dark Rain, A New Orleans Story
Autor: Mat Johnson (scen.), Simon Gane (rys.)
Wydawca: Vertigo, w Polsce chyba nie wydane
Liczba stron, okładka: 160 stron
Cena: -.-‘
Mój soundtrack: Led Zeppelin „IV”
Moja ocena: 5/10

Nowoorleańska super-grupa Down nagrała kiedyś piosenkę „New Orleans Is a Dying Whore”. Bóg jeden raczy wiedzieć, co działo się wtedy w przećpanej głowie Philipa Anselmo, ale kilka lat później okazało się, że napisał tekst proroczy. W 2005 roku atlantycki huragan Katrina uderzył w Nowy Orlean. Wszyscy jako tako pamiętają obrazki i nagłówki prasowe z tamtych czasów, więc każdy w jakimś stopniu wyobraża sobie jak wygląda zatopione miasto, w którym przestaje obowiązywać jakiekolwiek prawo poza prawem pięści.
            Ponoć to w hołdzie Nowemu Orleanowi twórcy postanowili narysować komiks opowiadający o tamtych dniach. Jego bohaterami czynią dwóch byłych skazańców, którzy w momencie, w którym huragan uderza w wybrzeże USA, pracują w placówce nieopodal największego miasta Luizjany. Wracają jednak do Nowego Orleanu, aby skorzystać z chwilowego osłabienia ochrony banku. Tutaj sprawy zaczynają się komplikować...
            Fabuła jest dość banalna, kolejne przystanki na drodze do finału przewidywalne, a zarówno antagoniści, jak i postaci epizodyczne – papierowe. Protagoniści też nie zaskakują, wręcz przeciwnie – w pełni przestrzegają narzuconego przez poprawność polityczną podziału ról pomiędzy bohatera białego i bohatera czarnego. Fakt, Nowy Orlean to miejsce, w którym nie da się pominąć kwestii rasowych, ale ambitniejszy scenarzysta może pokusiłby się o przedstawienie ich w ciekawszy sposób. Samo zatopione miasto jest raczej scenerią filmu przygodowego, niż tragedii. Komiks nie odtwarza chaosu, wycieńczenia i niepewności towarzyszących ewakuowanym mieszkańcom.
            Być może częściowo jest to zasługa kreski, która bardziej nadaje się do kampanii odradzającej ludności wchodzenie pod rozpędzone tramwaje, niż do odtwarzania atmosfery zniszczonego przez żywioł, plądrowanego przez wyczerpaną ludność miasta.
            Mimo wszystkich wymienionych wad, komiks czyta się przyjemnie. Dopiero potem przychodzi refleksja, że to świetny temat i można było go wykorzystać do głębszego przedstawienia czy to pobudek ludzkich, czy działania mechanizmów politycznych, czy nawet jakiś elementów historyczno-metafizycznych (przecież skoro autor twierdzi, że, aby chronić bogatsze dzielnice białych, wysadzono wały skazując tym samym biedniejsze dzielnice czarnych na zalanie, to aż się prosi o jakieś odniesienie do przeszłości; „If it keeps on rainin’, levee is going to break, when the levee breaks, we’ll have no place to stay”, tak śpiewała Memphis Minnie wspominając wielką powódź Mississippi z 1927). Zamiast tego mamy jednak – !!!SPOILER ALERT!!! – nawróconego byłego skazańca, który godzi się na napad jedynie po to, aby zdobyć pieniądze, dla opuszczonej ciężarnej kobiety, którą poznał dwa dni wcześniej – /SPOILER –, zbira tłumaczącego, że: „Bad government is good for business, that’s why I voted Bush – twice!” i Murzynkę wykrzykującą „They don’t care about us, they want to kill us Black folks!”, czy coś w tym stylu.
            Jak dla mnie to za mało, jak na to całe lizanie się po ch&^%* uskuteczniane na okładce.

Polska powódź niesie ze sobą zawartość powybijanych szamb czy truchła świń, ale jak widać Nowy Orlean zalała Nałęczowianka...

Garść wypowiedzi mądrzejszych ode mnie.

sobota, 25 maja 2013

Rise of the Midnight Sons, czyli super-trupa trupa


Tytuł: Rise of the Midnight Sons
Autor: Howard Mackie (scen.), Adam Kubert (rys.)
Wydawca: Marvel, w Polsce TM-Semic
Liczba stron, okładka: ok. 150 stron
Cena: na okładce 4,50 (45 000) zł, w antykwariacie 9 zł
Mój soundtrack: Killing Joke „Hosannas From The Basement of Hell”
Moja ocena: 6.5/10

Z pamiętnika komiksowego hipstera: „Antykwariat mieścił się na terenie basenów/giełdy przy Namysłowskiej i znalezienie go zajęło mi dobry kwadrans, a trafiłem na niego dopiero wtedy, kiedy zrezygnowany postanowiłem udać się do biura giełdy i zapytać. Wtedy to zauważyłem naklejony na blaszany prostokąt kawałek papieru samoprzylepnego w kształcie litery C – drogowskaz wskazujący schody w dół. A więc to tutaj. Zszedłem po schodach i po chwili powiedziałem kobiecie przy prowizorycznej ladzie, że przyszedłem odebrać książkę X. A potem przyszedł mi do głowy pomysł, aby spytać przy okazji, czy nie mają jakiś komiksów. Pani z przepraszającym uśmiechem oznajmiła, że znikają bardzo szybko (kurwa, czyżby to robiło się modne?!), więc tylko kilka Gigantów i Asteriksów. O, i jakiś Mega Marvel. Świetnie, biorę w ciemno! Trochę śmierdzi stęchlizną, coś się z niego wysypuje – nie wiem czy to piasek, sól, kokaina, pokruszone strony, czy jeszcze coś innego, na okładce widnieje cena: 4,50 (45 000) zł, rok 1995, nie mogę się dopatrzeć żadnego tytułu  poza „Mega Marvel”, potem na grzbiecie znajduję napis „Rise of the Midnight Sons”. Wspaniale!”
            Niewątpliwie łatwiej byłoby to pisać dalej w formie dziennika, ale to byłoby pójście na łatwiznę, a prowadząc tego bloga mam ambicję tego nie robić. Nie boję się więc także kupowania niezidentyfikowanych komiksów. Rozpoznanie okazało się zresztą dość trudne, bo polski wydawca nie pozostawił żadnych wskazówek odnośnie tytułu i twórców (dziwne to, ale niezaprzeczalnie wprowadza element przygodowy). W końcu znalazłem w necie nazwiska twórców (patrz wyżej) i doszedłem do tego, że trzymam w rękach zbiorcze wydanie arku, na który składa się sześć numerów.
            Fabularnie, „Midnight Sons” to nazwa grupy dziewięciu bohaterów (dziewięć ma magiczną moc), którymi posługuje się Dr. Strange (po angielsku pisze się z kropką), aby pokonać powracającą na Ziemię Lilith (czasami można wręcz pomyśleć, że pojedynczy komiksowi bohaterowie są tworzeni i przedstawiani we własnych seriach tylko po to, aby potem połączyć ich w super-grupy). „Midnight Sons” tworzą: Ghost Rider, John Blaze, Hannibal King, Blade, Frank Drake, Michael Morbius i kilku innych. Kolejne numery śledzą ich losy koncentrując się na Ghost Riderze i Johnie Blaze, poczynania reszty przedstawiając zaś o tyle, o ile zbiegają się lub krzyżują z poczynaniami tej dwójki.
            W Rise of the Midnight Sons panuje chaos typowy dla zbiorczych wydań, pogłębiany jeszcze przez fakt, że polscy edytorzy zrobili wszystko, żeby zatrzeć wszelkie ślady po granicach między poszczególnymi numerami. Nadal jednak nietrudno te miejsca wyśledzić, a to dzięki charakterystycznej dynamice fabuły, która znacząco wzrasta co jakieś trzydzieści stron – czyli wedle literackich kryteriów zdecydowanie zbyt często, ale taki to już urok komiksów. Na pochwałę zasługuje sposób w jaki poprowadzono wiele wątków, które w końcu muszą się spleść. Podobało mi się także, jak sączono w czytelnika świadomość, że oto zbliża się coś wielkiego i przerażającego.
Nie podobała mi się mała liczba interakcji pomiędzy postaciami, które sprowadzały się praktycznie do dialogów typu: „to co robimy?”, „gonią nas!”, „naładowałeś karabin?”. Osobiście w super-grupach najbardziej lubię właśnie konfrontacje metod i charakterów, ale w Rise of the Midnight Sons czegoś takiego nie uświadczymy. Podsumowując, jest to przyzwoity komiks z ogromną ilością akcji, który był niezłą odtrutką po dziesiątkach stron mozolnych śledztw. Na dłuższą metę przydałoby mu się jednak choć odrobinę głębi.


Drużyna "dobrych", jak widać, nie ma wielu wspólnych tematów do rozmowy...


I dwie wersje okładki - szczegółowe informacje o serii, tytule, czy twórcach są dla ciot.

czwartek, 23 maja 2013

Marvel Noir 2/2, czyli jak potoczyłyby się losy świata, gdyby nie te najazdy amerykańskich superbohaterów na Niemcy?

Część druga notki o Marvel Noir. Kolejne pięć historii, jak zawsze ze świetnie dobranymi skanami i zabawnymi komentarzami, a dalej trochę popisywania się erudycją, wnioski i podsumowanie.

Punisher: Noir
(Frank Tieri (scen.), Antonio Fuso, Paul Azceta (rys.), ok. 100 stron, Nick Cave „B-Sides and Rarities”, 7/10)

Prosta, lecz wdzięczna historia o powrocie na dobrą drogę i zemście, która z noir nie ma praktycznie nic wspólnego, oprócz czasów, w których jest osadzona. Scenariusz, jak zwykle w tej serii, napisany dobrze – nie nudzi, ale wyczerpuje temat na stu stronach. Odrobinę szalone postaci villainów i scenografie kojarzą się trochę z Sin City. Nieco denerwująca puenta – !!SPOILER ALERT!! – ktoś chyba nie wytłumaczył twórcom serii, że w kinie noir bynajmniej nie chodziło o umieszczanie wszędzie i za wszelką cenę nazistów. Ogólnie nic odkrywczego, ale czyta się przyjemnie. Bonusowy punkcik za wspomnienie Mackiego Majchra, takie smaczki sprawiają, że się uśmiecham podczas lektury.


Mroczne zaułki zawsze gus.

Wolverine: Noir
(Stuart Moore (scen.), C.P. Smith (rys.), ok. 100 stron, Lydia Lunch „Trust The Witch”, 4.5/10)

Wiele oczekiwałem po tym arku, bo Wolverine wydawał mi się świetnym kandydatem na hard-boiled private dick, o wiele bardziej predystynowanym do konwersji z formatu .mrv na .nr. niż taki Peter Parker. Okazało się, że „warto” się było za tę historię zabrać z innego powodu – żeby przekonać się, że nie wszystko w serii Marvel Noir poszło świetnie. Historia Wolverine’a zaczyna się poprawnie – piękna Japonka odwiedza go w jego biurze i płaci mu, aby odkrył, kto ją śledzi. Od momentu kiedy Logan przyjmuje tysiąc dolarów za pracę, za którą jeszcze się nie zabrał (toż to kompletnie wbrew etosowi detektywa noir!), wszystko zaczyna iść źle. Fabuła nie trzyma się kupy, głębokie uczucia rodzą się na przestrzeni trzech klatek, działania poszczególnych bohaterów przeczą sobie na przestrzeni dwóch numerów, zero polotu, dość nędzne retrospekcje okraszone filozofowaniem na poziomie szkoły podstawowej i tak aż do rozczarowującego zakończenia. I do tego fakt, że Japonia została w tym komiksie przedstawiona żenująco płytko (nie jestem fanem mangi). Aż robi się żal scenarzysty, po którym widać, że naprawdę stara się odwoływać do konwencji noir... Na szczęście czyta się to szybko i chyba głównie dlatego Wolverine: Noir dostał nieco wyższą ocenę niż gnioty Azzarello. No jeszcze ten sentyment do postaci, którego komiksowi nie udało się doszczętnie zrujnować.


A dwie klatki temu się nie znali...

Weapon X: Noir
(Dennis Calero, 36 stron, Mark Lanegan „Bubblegum”, 3/10)

Kolejna wpadka. Przyznam, że nie byłem zaznajomiony z oryginalną Weapon X, wypowiadam się więc jedynie o wersji noir. Ekhm, przepraszam, napisałem „wersja noir”? Jak na razie to chyba ta historia, która ma najmniej wspólnego z noir ze wszystkich. Z tego co udało mi się zorientować w chaotycznej narracji, akcja rozgrywa się przed pierwszą wojną światową, ale scenerie przywodzą na myśl raczej opowieści o muszkieterach okazjonalnie odwiedzających cyrkowców w stylu filmu „Prestiż” (język polski jakoś nie posiada zbyt szerokiego zasobu słownictwa, za pomocą którego można by zróżnicować różne około-cyrkowe zawody, tu chodzi o gościa, który ucieka z kajdan). Jak wspomniałem, narracja jest chaotyczna i albo przeoczyłem jakiś szczegół, który nadaje wszystkiemu nieprawdopodobnej głębi, albo pomysł jest po prostu zupełnie chybiony. Nie da się zrobić dwóch zwrotów akcji na przestrzeni czterdziestu stron i już. Do tego romans i znów Niemcy, no do cholery... Gdybym nie znał prawideł rządzących rynkiem i marką, zastanawiałbym się, po co w ogóle robić takie komiksy jak ten.


Mon Dieu, qui est-ce? Mais oui, c'est D'Artagnan, nous sommes sauf maintenant!

X-Men: Noir
(Fred Van Lente, Dennis Calero (scen.), Dennis Calero (rys.), ok. 120 stron, Blakroc „Blakroc”, 6.5/10)

Wydawało mi się, że dosyć dobrze kojarzę postaci z X-Menów, ale ten komiks przekonał mnie, że byłem w błędzie. A może po prostu naprawdę taki tu bałagan, że ciężko się połapać, kto jest kim i kto stoi po czyjej stronie? I ile właściwie stron tu jest? Trochę to męczące brnąć przez kolejne rozdziały z nadzieją, że się w końcu zrozumie i częściowo winien jest temu scenariusz, zbyt skomplikowany jak na taką objętość – nie ma miejsca, żeby przedstawiać pojawiające się postacie i potem cały czas się trzeba zastanawiać kim był ten a ten gościu, dla kogo pracował i jakie były jego osobiste motywacje. Tym niemniej historia jest dość mocno osadzona w konwencji klasycznego noir, jest przyzwoite zaskoczenie na koniec. Każdy z czterech numerów X-Men Noir zamyka fragment z fikcyjnego czytadła o świecie przyszłości, w którym genetycznie doskonali opiekunowie bronią ludzi przed mutantami. Czytadło ma chyba ambicję dopełniać i rozszerzać historię podobnie jak tego rodzaju wstawki w Watchmen, ale jak dla mnie jest ono nudne.


Tak, ten trochę Lou Bega, trochę alfons to Cyklop.


X-Men: Mark of Cain
(Fred Van Lente, Dennis Calero (scen.), Dennis Calero (rys.), ok. 100 stron, Gil Scott-Heron „I’m New Here”, 7/10)

Drugi arc o X-Menach, którego akcja rozgrywa się kilka miesięcy po wydarzeniach z arku pierwszego. Jest to niezła okazja, żeby przekonać się, kto pierwszy arc przeżył i w ten sposób uporządkować trochę poprzednią fabułę, a uporządkowanie takie się przyda, gdyż fabuła Mark of Cain oparta jest w dużej mierze na qui pro quo. Na szczęście scenariusz jest nieco lepiej napisany niż w przypadku poprzedniej części – wiadomo kto jest głównym bohaterem i jakie strony walczą ze sobą, łatwiej jest więc śledzić losy i zobowiązania postaci. Historia znowu zręcznie lawiruje pomiędzy noir a marvelem, ale nadal momentami brakuje jej lekkości i polotu i nadal ciężko się przywiązać do któregoś z bohaterów, przez co ich poczynania nie wzbudzają większych emocji.


 Fort Boyard? Bardziej coś w stylu Arkham Asylum.



Tyle tego. Raymond Chandler diagnozował kiedyś problemy z napisaniem idealnej powieści kryminalnej mniej więcej w ten sposób (nie cytuję dokładnie, streszczam z pamięci): idealna powieść kryminalna zawiera w sobie tyle różnych elementów, a jednocześnie, o dziwo, kiepska powieść kryminalna zawiera dokładnie te same elementy, problem leży więc w tym, żeby każdy ze składników był najwyższej jakości. A jeśli ktoś potrafi skonstruować świetną zagadkę, to zwykle nie potrafi opisać akcji w żywy sposób; jeśli ktoś zna się na paleontologii, farmaceutyce i historii starożytnego Babilonu, to przeważnie nie wie nic o procedurach obowiązujących w policji; jeśli ktoś potrafi trafnie opisywać społeczeństwo, to przeważnie nie umie napisać wiarygodnego romansu, a jeśli ktoś umie napisać świetny wątek miłosny, to przeważnie brakuje mu dowcipu, etc.
Po przeczytaniu Marvel Noir, ciężko oprzeć się pokusie dodania jeszcze jednego punktu do tej wyliczanki: jeśli ktoś umie napisać dobry komiks o superbohaterach, to raczej nie poradzi sobie z historią kryminalną. Z jednej strony, jest to zrozumiałe, bo lepiej być mistrzem w jednej dziedzinie, niż znać się po trochu na wszystkim. Z drugiej jednak, jeśli już zostaje podjęta decyzja o stworzeniu projektu łączącego komiks o superbohaterach z konwencją kina noir, to nie ma co się dziwić, jeżeli czytelnik (nawet jeśli to miałbym być tylko ja) będzie oczekiwał czegoś więcej niż przebrania herosów w prochowce i postawienia nazistów za każdą intrygą (co zresztą jest bzdurą, jeśli chodzi o konwencję noir).  O ile na początku chciało mi się jeszcze analizować procentowo udział obu gatunków w danym komiksie, o tyle pod koniec straciłem zapał do tego pomysłu, bo musiałbym się bardzo rozdrabniać – właśnie dlatego, że scenarzyści metkę „noir” potraktowali jedynie jako nakaz przeniesienia akcji w lata 30. ubiegłego wieku.
Abstrahując od mniej lub bardziej rzekomego bazowania poszczególnych komiksów na filmowej klasyce, należy przyznać, że duża część scenariuszy była napisana dobrze. Nie wiem, czy tylko ja mam tak negatywne doświadczenia z dzisiejszymi scenariuszami, czy jest to szerszy „problem”, tym niemniej przyjemnie było czytać historie napisane w sposób przemyślany, z odpowiednią dramaturgią i napięciem. Wprawdzie kilka komiksów nie zasługuje do końca na taką pochwałę, ale dominuje dobre wrażenie. Co więcej, większość postaci została ciekawie przeniesiona w realia Wielkiego Kryzysu. Jedni scenarzyści decydowali się na pozbawienie swoich bohaterów supermocy, inni nie, ale chyba wszystkie pomysły miały prawo się obronić.
Czego zabrakło w tej serii? Po pierwsze, chyba wszyscy scenarzyści zdecydowali się na fabułę opartą o śledztwo prowadzone przez głównego bohatera. Jednym wyszło to lepiej, innym gorzej, ale szkoda, że nikt nie pokusił się o wariant odwrotny – zbudowanie fabuły opartej na planowaniu jakiejś ryzykownej akcji. Filmowe przykłady (The Killing, Double Indemnity) zdają się sugerować, że takie historie sprawdzają się świetnie. Czyżby wszyscy doszli do wniosku, że w komiksie taki zabieg nie zadziała? A może po prostu zabrakło pomysłu i umiejętności, aby skonstruować taką historię? Po drugie, stosunkowo mało uwagi poświęcono osobistym motywacjom postaci. Ciężko pozbyć się wrażenia, że cokolwiek bohaterowie (czy to pozytywni, czy negatywni) robią, robią to dlatego, że są herosami lub villainami, podczas gdy w noir chodziło właśnie o to, aby sprowadzić postaci na ziemię i dać im podłe, ludzkie motywacje. Po trzecie wreszcie, brakuje gorzkich puent. Nie jest tak, że wszystkie historie mają happy end, ale jeśli coś idzie nie tak, to za sprawą zbyt silnych przeciwników, zdrad towarzyszy i tym podobnych dramatycznych wydarzeń. Kino noir lubiło zaś pokazywać, jak misterne plany rozpadają się przez przypadek.
Arytmetyczna średnia z ocen wszystkich arków wynosi 6.5, ale tak źle chyba nie jest. Krzywdę serii wyrządziły historie o Wolverinie i Weapon X, ale w gruncie rzeczy całość czyta się przyjemnie, zwłaszcza, że do większości postaci odczuwa się sentyment. Co prawda nawet na chwilę ciężko zapomnieć, że ma się do czynienia z side projectem, a nie z pełnoprawnym uniwersum, ale wydaje mi się, że właśnie ze względu na poboczny charakter przedsięwzięcia dobrą oceną jest 7.

wtorek, 21 maja 2013

Marvel Noir 1/2, czyli w końcu polała się krew


Tytuł: Marvel Noir, patrz niżej 
Autor: patrz niżej
Wydawca: Marvel
Liczba stron, okładka: patrz niżej
Cena: miliony pesos
Mój soundtrack: patrz niżej


Niniejszym zabieram się do robienia czegoś, czego nie lubię robić, to jest bałaganu. Marvel Noir to seria komiksowa, której akcja rozgrywa się w alternatywnym uniwersum. Poszczególnym marvelowskim herosom poświęcone są jeden-dwa arki i nie ma ciągłości fabuły, cechą wspólną poszczególnych historii jest zaś zapożyczona (przynajmniej teoretycznie) z filmów noir sceneria. Gdybym był konsekwentny, powinienem tego rodzaju przedsięwzięcie analizować w kawałkach, tak, jak zrobiłem to na przykład z Lobo. Tym razem doszedłem jednak do wniosku, że napiszę długą notkę o całej serii, wyróżnię w niej poszczególne arki, bo słyszałem, że nie są równe, a ocena serii będzie średnią z ocen części. Aha, wrzucę ją w dwóch częściach.
            Zanim przejdę do opisu poszczególnych arków, pofolguję jeszcze przez chwilę swojej próżności i napiszę kilka zdań o tym, jakich trudności w takim łączeniu konwencji się spodziewałem. Zbiegiem okoliczności ostatnio oglądałem akurat sporo filmów noir. Gatunek ten triumfy święcił w Hollywood po drugiej wojnie światowej i w latach 50. Interesował się zbrodnią, ale była to zbrodnia, w przeciwieństwie do klasycznych, angielskich kryminałów, popełniana przez zwykłych ludzi żyjących w brudnych i skorumpowanych miastach, a nie w rezydencjach. Pobudki morderców były przeważnie jak najprostsze i jak najniższe. Kino noir, będące w jakimś sensie odtrutką na konwencję Sherlocka Holmesa, wytworzyło szybko własną, co mogłoby być kłopotliwe, gdyby podejść poważnie do tematu połączenia jej z tak wyrazistą i charakterystyczną formą jak komiks.
Detektywi noir nie strzelają wprawdzie przed zadaniem pytania, ale wiedzą jak obchodzić się z bronią, detektywi komiksowi umieją się posługiwać tylko taką, która nie zrobi nikomu krzywdy. Detektywi noir to zwykli goście, może tylko bardziej pomysłowi i bardziej zdeterminowani od bandytów, z którymi walczą. Nie mają do dyspozycji super-mocy, super-technologii i milionów dolarów. Wrogowie detektywów noir to też zwykli goście, zainteresowani przede wszystkim tym, żeby zarabiać jak najwięcej, więc rzadko kiedy będzie im zależało na podboju całego świata w fikuśnym kostiumie i rzadko kiedy będą psychopatami prześladowanymi przez demony przeszłości (te zresztą w kinie noir zarezerwowane są dla protagonistów). Wreszcie, kino noir lubiło gorzkie puenty niweczące wysiłek detektywów i pokazujące potęgę skonsolidowanego systemu nastawionego na zysk wszelkim kosztem. Jednostki próbujące przestrzegać zasad często w końcu same wikłały się w moralne kompromisy, podczas gdy w klasycznych komiksach wszyscy na koniec żyli długo i szczęśliwe, włącznie ze złoczyńcami jedynie tymczasowo umieszczanymi w miejscach odosobnienia, gdzie mogli spokojnie knuć kolejne ucieczki i zbrodnicze plany. To wszystko niby encyklopedyczna teoria i uogólnienie, ale pewnych rzeczy nie da się pogodzić w takim miksie i twórcy serii Marvel Noir musieli decydować, czy robią bardziej marvela czy bardziej noir. Stąd, tam gdzie ma to sens, zaznaczyłem (oczywiście na własne wyczucie) w jakich proporcjach te składniki się mieszają.

Spider-Man: Noir
(David Hine, Fabrice Sapolski (scen.), Carmine Di Giandomenico (rys.), 4 x ok. 25 stron = ok. 100 stron, Barry Adamson „Moss Side Story”, 7/10)

Pierwszy arc ze Spider-Manem i jednocześnie mój pierwszy kontakt z serią. Fabuła momentami zabawna i nienaturalna, ale generalnie zaskoczenie in plus. Świetne wybrnięcie z kłopotu jak na przestrzeni stu stron Peter Parker ma się stać Spider-Manem i zebrać informacje o przestępcach pozwalające mu skutecznie z nimi walczyć. Historia ciekawie osadzona w realiach Wielkiego Kryzysu, zaskakująco brutalnych i brudnych. Bardzo udana konwersja postaci – Goblina, Black Cat, Kravena i innych. Zdziwiłem się, że nie narysowano tego komiksu w czerni i bieli, aż się o to prosi, ale pewnie stały za tym jakieś względy. Kreska jak dla mnie zbyt nowoczesna jak na projekt, który otwarcie ma czerpać z klasyki, ale ładna. Jeżeli chodzi o konflikt pomiędzy konwencjami, który opisałem wyżej, tutaj to będzie w jakiś 65% marvel, a w 35% noir.


 Spider-Man w końcu bierze do ręki pistolet.


Spider-Man: Eyes Without A Face
(David Hine, Fabrice Sapolski (scen.), Carmine Di Giandomenico (rys.), 4 x ok. 25 stron = ok. 100 stron, The Black Heart Procession „The Spell”, 7/10)

Drugi arc ze Spider-Manem, pogłębiający motywy zapoczątkowane w poprzednim. Znów udana konwersja postaci (Dr. Octavius, Jean DeWolff), tym razem w ramach fabuły poruszającej nie kwestie społeczne, a rasowe. Historia jest mocniejsza niż poprzednia i mroczniejsza, co przechyla szalę na stronę marvela jeszcze bardziej – 75% przy 25% noir. Ogólnie, fabularnie lepsza i ciekawsza niż poprzednia, częściowo zapewne dlatego, że w poprzedniej trzeba było jakoś przedstawić świat i przemianę P. Parkera, popada jednak w klasyczne komiksowe schematy, tyle że w bardziej brutalnym wydaniu. Zakładam, że nie do końca o to chodziło i nie na to autorzy wcześniej narobili mi ochoty, stąd taka sama ocena jak części pierwszej.


Dr Octavius w wersji noir i (wywodzące się wszak z voodoo) zombie.


Daredevil: Noir (Liar’s Poker)
(Alexander Irvine (scen.), Tomm Coker (rys.), 4 x ok. 25 stron = ok.100 stron, Morphine „B Sides And Otherwise, 9/10)

Mogę się mylić, ale chyba natknąłem się gdzieś w internecie na opinię, że to właśnie ten arc zaniża średnią całej serii. Dziwne, zważywszy na to, że wydaje się być idealną realizacją zamysłu. W połowie komiks marvelowski, w połowie historia noir, siłą rzeczy przypomina nieco Sin City, które wcześniej poruszało się w podobnych rejonach. Świetna, typowa dla noir fabuła – śledztwo, którego Matt Murdock podejmuje się dla tajemniczej klientki i wojna gangów w tle. Świetny scenariusz, który daje czas, żeby poczuć napięcie śledztwa i frustrację związaną z komplikacjami i nietrafionymi podejrzeniami. Świetne, klimatyczne rysunki. 10/10 w realizacji koncepcji, 9/10 ogółem, choć ciężko mi sformułować konkretny zarzut, może to przez to, że cały czas ciężko zapomnieć, że to jednak tylko spin-off i może dialogi mogłyby być bardziej dowcipne.


Daredevil w kadrze przywodzącym na myśl Sin City.


Iron Man: Noir
(Scott Snyder (scen.), Manuel Garcia (rys.), ok. 100 stron, Lydia Lunch and Rowland S. Howard „Shotgun Wedding” bootleg, 6.5/10)

Akurat za Tonym Starkiem nigdy nie przepadałem, a mój sentyment związany z Iron Manem wziął się jedynie stąd, że jak miałem jakieś trzy lata, dostałem na mikołajki jego zajebistą figurkę. Nie żałuję więc specjalnie, że ten arc to nieporozumienie. Z filmem noir nie ma on nic wspólnego, jest to jednak całkiem fajny mariaż z konwencją Indiana Jonesa. Są legendarne miejsca, legendarne artefakty, nazistowskie Niemcy, zgrabna fabuła ze zgrabnym zwrotem akcji, tylko powagi za grosz w tym nie ma. Mimo to, czyta się przyjemnie, rysunki są ładne, a scenariusz dobrze napisany. Nadal jednak wolę patrzeć na Harrisona Forda.


Indiana Stark odnajduje Atlantydę.


Luke Cage: Noir
(Mike Benson, Adam Glass (scen.), Shawn Martinbrough (rys.), ok. 100 stron, RL Burnside „Wish I Was In Heaven Sitting Down”, 8/10)

Za eksperta w dziedzinie kina noir się nie uważam, ale wydaje mi się, że smutna prawda jest taka, że w tym gatunku miejsce Czarnych było w windach, za kierownicami limuzyn czy za ladami w hotelach. Luke Cage jest więc, podobnie jak powyższy Iron Man opowieścią noir jedynie z nazwy. Co nie znaczy, że jest to opowieść słaba, wręcz przeciwnie, to chyba jak dotąd najbardziej realistyczna historia w serii. Okazuje się, że podczas gdy Luke Cage odsiadywał wyrok za napaść na białego policjanta, w Harlemie wiele się zmieniło – zwłaszcza dla jego bliskich – na gorsze. Klasyczna historia o porządkowaniu starych spraw, dobry scenariusz i klimatyczne rysunki. Jest w tej historii i przemoc, i melancholia, i patos, a przede wszystkim klimat Harlemu.


Luke Cage, czyli "some are born for trouble".



W drugiej części kolejne pięć arków, podsumowanie i ocena.

poniedziałek, 20 maja 2013

Silverfish, czyli wyjechali na wakacje, a w szafie była taka walizka z plikami dolarów i zakrawionym nożem, to może rozwiążemy jej tajemnicę?


Tytuł: Silverfish
Autor: David Lapham
Wydawca: DC (Vertigo), w Polsce niewydane
Liczba stron, okładka: 166 stron
Cena: nie dotyczy mnie
Mój soundtrack: David Lynch „Crazy Clown Time”
Moja ocena: 6.5/10

Melanocetus Johnsonii to gatunek ryby głębinowej występujący we wszystkich oceanach świata na głębokości powyżej dwóch tysięcy metrów. Samiec i samica różnią się wyraźnie od siebie, także rozmiarami, samica osiągnąć może do trzynastu centymetrów, samiec jest malutki. Ryby z tego gatunku potrafią upolować ryby dużo większe od siebie, ale 99.9% ludzi w ogóle to nie obchodzi. 99.9% ludzi obchodzi tylko to, czy ryby te żyją WYSTARCZAJĄCO DALEKO OD NICH. Nie ma pewności dlaczego tak się dzieje, ale może to mieć związek z ich wyglądem (patrz poniżej).
            Rybik cukrowy, z kolei, to srebrzysty, bezskrzydłowy owad o długości ok. 7-10 mm. Rybiki cukrowe szukają pokarmu zawierającego skrobię i inne polisacharydy. Zamieszkują miejsca ciepłe i wilgotne, na przykład łazienki. Uważa się je za komensali człowieka. Po angielsku rybik cukrowy to silverfish.
            W komiksie Siverfish Davida Laphama rybik cukrowy nie występuje. Jest za to mowa o rybach, z wyglądu przypominających Melanocetus Johnsonii, ale nie przeczytacie o tym w zajawkach, z nich bowiem dowiecie się jedynie, że Silverfish opowiada o wakacyjnym śledztwie, które podejmuje grupa nastolatków, aby dowiedzieć się więcej o podejrzanej macosze jednego z nich, co jest prawdą, ale nie całą prawdą.
            Komiks balansuje na granicy konwencji wypracowanych z jednej strony przez Scooby Doo, Where Are You?, z drugiej przez Twin Peaks, co jest dość irytujące, skoro w grę wchodzą napalone nastolatki i zakrwawione noże, a więc tematy zdecydowanie spoza obszaru zainteresowań twórców serii znanej z promocji poglądu, jakoby pierwszym krokiem na drodze do popełnienia dowolnego przestępstwa było wymyślenie przebrania i strasznej legendy. Może przechylenia na tę stronę wynikają z ograniczeń objętości komiksu, co siłą rzeczy owocuje traktowaniem tematów po łebkach i przedstawianiem ich w naiwnie prosty sposób. David Lapham zalicza się bowiem do grona tych artystów, którzy decydują się tworzyć dzieło samemu i opublikować je w całości, ale płacą za to mocno ograniczoną objętością. Sto sześćdziesiąt sześć stron to naprawdę za mało, żeby dobrze opowiedzieć historię o przestępstwie popełnionym w przeszłości, wplątać do niej odrobinę lovecraftowskiego szaleństwa (rybki!) i doprawić to wszystko rozterkami małolatów, w których zaczynają buzować hormony.
            Dziwię się, że nikt do tej pory nie uświadomił autorom, z czym wiąże się decyzja o zamknięciu fabuły na niewiele ponad stu stronach. Rezultatem tego są historie, w których trójka nastolatków w pół godziny przez telefon dowiaduje się o rzeczach, do których nie dotarła policja prowadząca oficjalne śledztwo. Nie wspominając o tym jak idiotycznie wypadają kluczowe dla rozwoju akcji kłótnie dziewczyn o faceta, który, spotykając się z jedną z nich, ośmiela się poświęcić drugiej pięć minut i jak bardzo mija się z celem wprowadzanie wesołego miasteczka jako lokalizacji przestrzennie spinającej prolog i finał, jeżeli później nie ma miejsca, żeby wykorzystać którykolwiek z jego rekwizytów oprócz drabiny. Czepiam się tym razem strasznie, ale to chyba dość podstawowe błędy w scenariuszu, które sprawiają, że historię, która ma potencjał na lynchowski scenariusz, czyta się bez cienia niepokoju. Kolejne klatki przelatują tak szybko, że czytelnik nie ma czasu się przestraszyć tych Melanocetus Johnsonii, nie wiedzieć czemu w tej historii nazywanych rybikami cukrowymi (ale nie udaję, że zrobiłem w tym temacie tytaniczny research, może jednak wyjaśnienie akurat tej zagadki jest proste, a ja je w skandaliczny sposób przeoczyłem).
            Tym razem, zamiast na siłę pisać dwa zdania o wizualnej stronie wydawnictwa, złamię ponownie zasadę dotyczącą liczby obrazków towarzyszących każdej notce i dołączę po prostu trzecią ilustrację, pokazującą kreskę.
            Nie pozostaje zatem nic do dodania poza tym, że Silverfish to kolejny zgrabny komiks, który można przeczytać, ale nie trzeba. Może byłby lepszy rozciągnięty na co najmniej trzysta stron, ale może by nie był.


 Tu akurat najbardziej klasycznie wyglądająca strona z całego komiksu, robi nieco lepsze wrażenie niż całość, która czasem przywodzi na myśl nowe produkcje o Scooby Doo, obecnie emitowane przez Cartoon Network...


Odrobina lovecraftowskiego szaleństwa, choć dżentelmen z pewnością nie pozwoliłby, żeby najplugawsza kreatura wyrażała się w ten sposób...



I nadprogramowy obrazek, w dowód uznania dla autora za pomysł postraszenia głębinowymi rybkami, mesdames et messieurs - Melanocetus Johnsonii.

niedziela, 19 maja 2013

Loveless, czyli w XXI wieku chodzi o to, żeby dialogi były jak z filmów porno


Tytuł: Loveless (nie, ku%^#, stanowczo odmawiam zapisywania tytułu tak, jak pojawia się on na okładce, bo TAk pISzĄ DzIEwcZynki Z pODstawÓwKI)
Autor: Brian Azzarello (scen.), Daniel Zezelj (rys.), inni
Wydawca: DC (Vertigo), w Polsce Mucha Comics
Liczba stron, okładka: chyba twarda, 24 numery x ok. 25 stron = ok. 600 stron, w Polsce wydane w czterech zeszytach
Cena: za polski komplet ok. 160 zł
Mój soundtrack: VA „True Blood OST Vol. 3”
Moja ocena: 3/10


Loveless to pierwszy komiks, który zacząłem czytać zachęcony przez sneak preview umieszczony w innym wydawnictwie. Ciekaw jestem, czy już wtedy Vertigo wiedziało, że ta seria to, nie przebierając w słowach, gówno i dlatego do zajawki wybrało scenę tak do bólu klasyczną, że doprawdy nie dało się w niej niczego spartolić. A może jednak początkowo twórcom tego gniota udawało się nabrać wydawcę, że ten publikuje „western na miarę XXI wieku”, krwawą i bezkompromisową historię zapyziałego południowego miasteczka Blackwater, które w bólu podnosi się po wojnie secesyjnej. Czytelnicy nie dali się jednak nabrać, serię odwołano po wydaniu 24 numerów, pomimo tego, że zaplanowano aż 48.
            Komiks jest tak banalny, że da się go przeczytać w dwa dni, więc to trochę jak wydawanie stu sześćdziesięciu złotych na batonika, po którym po godzinie zostanie tylko... nieważne. Batonik przynajmniej jest smaczny. Komiks Azzarello nie. Oto scenka, przykład kunsztu scenarzysty: przeplata się czas rzeczywisty opowieści z retrospekcją; w retrospekcji mąż i żona biorą ślub, w czasie rzeczywistym mąż spotyka się z żoną po wojnie i kochają się; kiedy w retrospekcji padają słowa księdza „pan młody może pocałować pannę młodą”, w czasie właściwym mąż robi żonie minetę. Cholernie to błyskotliwe, co nie?
            Takie mamy czasy, że przyjęło się uważać, że seks i przemoc są jak ketchup na kanapce, to znaczy dodane do czegokolwiek mogą sprawić, że będzie to przynajmniej zjadliwe. Udowodnienie, że to jednak nieprawda można by właściwie zaliczyć w poczet zasług Azzarello.
            Pół biedy, gdyby cała ta brutalizacja była tylko żałosna czy komiczna (dialog, w którym delikatna southern lady oznajmia przyjaciółce, że najbardziej tęskni za fiutem swojego męża, ma mniej polotu niż scenariusz przeciętnego filmu porno), ale przez nią fabuła nie ma po prostu sensu. Chcesz, żeby było mrocznie, więc uśmiercasz głównego bohatera? Świetnie! Tylko upewnij się wcześniej, że umiesz poprowadzić dalej historię bez niego i nie będzie musiał wracać jako duch rozmawiający z resztą bohaterów o dupie Maryni! Chcesz pokazać ponury świat, w którym każdy ma coś na sumieniu? Super! Tylko upewnij się, że będziesz w stanie stworzyć chociaż jedną postać, której losy będą w jakikolwiek sposób obchodzić czytelnika!
            Ambicją scenarzysty było dociągnięcie „sagi” Blackwater do lat 30. dwudziestego wieku. Jako że wcześniej odwołano serię, ambicja ta pozostała właściwie niespełniona. Jedynie numery od dwudziestego drugiego do dwudziestego czwartego przedstawiają wydarzenia zupełnie oderwane od głównej historii rozgrywającej się około roku 1870. Te trzy krótkie historyjki osadzone w pierwszych dekadach dwudziestego wieku to akurat jedyne, co w całej serii można przeczytać z jakąkolwiek przyjemnością. Dość późno przypomniał sobie Azzarello jak się pisze scenariusze. Ale po tym, czym męczył przez dwadzieścia jeden numerów, nie jest go ani trochę żal. W tej sytuacji w ogóle nie ma znaczenia, że na ilustracje Daniela Zezejla patrzy się przyjemnie, choć brakuje im westernowego klimatu.
            Jak to mawiał znajomy, „chujnia, i to chujnia grubymi nićmi szyta”. I naprawdę tytuł na okładkach pisany jest W tEn SpOSóB.



             Ciężkie jest życie wdowy...




            I ciężko mi sobie wyobrazić, co kierowało tym, kto stworzył logo serii.

sobota, 18 maja 2013

Lobo Infanticide, czyli czytasz tata tą książkę?


Tytuł: Lobo Infanticide (Lobo Dzieciobójstwo)
Autor: Keith Giffen (rys., fabuła), Alan Grant (scen.)
Wydawca: DC, w Polsce TM-Semic (Top Komiks)
Liczba stron, okładka: miękka, 4 numery x ok. 25 stron = ok. 100 stron, w Polsce wydane w jednym zeszycie
Cena: za polskie wydanie ok. 20 zł
Mój soundtrack: Rob Zombie „Hellbilly Deluxe”
Moja ocena: 7/10

Lobo to chyba pierwszy komiks „dla dorosłych”, jaki mi podsunięto. To także pierwsze pytania, czy aby mam na pewno wystarczająco dużo lat, żebym mógł to kupować (dopiero potem były problemy z papierosami). Naiwnością byłoby uważać, że wtedy nie kierowała mną przynajmniej w jakimś zakresie chęć bycia fajnym, a co jest fajniejszego, niż duży gość z czerwonymi oczami, czarnymi znakami na twarzy, długimi włosami i łańcuchem z hakiem na ramieniu? Teraz jestem w stanie wymienić dużo rzeczy, które na takiej liście wyprzedziłyby gościa uśmiercającego całą swoją planetę, żeby być niepowtarzalnym, ale sentyment pozostaje, a po komiksy, które od lat leżą na mojej półce zawsze chętnie sięgam. Byłem jednak ciekaw, jak Lobo obroni się czytany po raz pierwszy teraz, w wieku dwudziestu trzech lat (też gadanie, bo niby kto czytał te komiksy wtedy kiedy się w Polsce oryginalnie ukazywały, przecież nie pięciolatki?). Zaopatrzyłem się więc w Dzieciobójstwo, ale będę się trzymał angielskiej nazwy Infanticide, bo po angielsku czytałem i do tej wersji będę się później szczegółowo odnosił.
            Lobo to oczywiście z założenia parodia komiksów o super bohaterach, ale na przestrzeni kilkunastu historii powstało unikalne uniwersum (kilka razy przez samego ‘Bo niszczone), w przeciwieństwie do na przykład wspominanego już 1963. Uniwersum hałaśliwe i chaotyczne jak chyba żadne inne (teraz nie przychodzi mi do głowy jakiekolwiek, które mogłoby konkurować), będące terytorium polowań międzygalaktycznego łowcy nagród, którego jedyną dobrą cechą jest to, że (jak sam o sobie mówił w Ostatnim Czarnianie): „honorowy z niego facio”. No i jest też zabawny. Poza tym to chodzące zniszczenie. To tak jakby ktoś tego nie wiedział.
            W Infanticide to Ważniak staje się zwierzyną, na którą poluje legion jego nieślubnych dzieci, z racji swego pochodzenia skazywanych na życie w nędzy i wygnaniu we wszystkich zakątkach wszechświata. Aby go schwytać, zastawiają pułapkę... !!!SPOILER ALERT!!! – fałszywą bazę wojskową i wysyłają do Lobo pismo informujące o powołaniu do wojska. Pomysł przepięknie absurdalny, choć tym razem wydarzenia zmierzają w jedynym możliwym kierunku dość prostą drogą (Ostatni Czarnian, Lobo Vs. Mask, czy Kontrakt na Bouga miały jednak ciekawsze fabuły).
             Nie wiem za to, czy to kwestia moich coraz szerszych horyzontów (ach!), czy rzeczywiście Infanticide jest bardziej od innych komiksów o Lobo przepełnione aluzjami do różnych tworów popkultury. Z tego co w tej chwili pamiętam, w Dzieciobójstwie: samolot, którym leci Ważniak, zostaje porwany, a porywacz żąda, aby skierować go na Kubę (Monty Python?); później pojawiają się dwaj żołnierze „Brutish Empire” w wysokich, niebieskich hełmach, którzy zwracają się do siebie per „Chipp” i „Dayl” (później nie wiem czemu już wprost „Chip” i „Dale”), a plan działania wobec intruzów na swoim terytorium formułują następująco: „Cook ‘Em, Duke ‘Em, Nuke ‘Em!” (sprawdziłem, pierwszy Duke Nukem pojawił się pod koniec 1991 roku, Infanticide wyszło w 1992); w końcu Lobo bierze udział w manewrach wojskowych, w których współzawodniczą (jak idiotycznie wygląda to, skądinąd neutralne i eleganckie, słowo w kontekście tego komiksu) drużyny Niebieskich i Czerwonych (na siłę widzę w tym aluzję do Parszywej Dwunastki? Czy w USA we wszystkich wojskowych manewrach są drużyny Niebieska i Czerwona?).
             Przyznaję, że miałem niezłą radochę rozszyfrowując te smaczki, nawet jeśli dostrzegłem coś, czego w zamierzeniu tam nie miało być (choć nie sądzę). Poza tym, chyba dopiero teraz zacząłem doceniać bałaganiarską kreskę Giffena nadającą komiksowi niszowy, ekstremalny charakter (jakoś tak musiałby wyglądać punk rock, gdyby komuś udało się go narysować).
              Ostatnia rzecz, którą chcę poruszyć w tej recenzji, jest raczej luźno związana z tematem. Myślę bowiem, iż polskim tłumaczom komiksów o Lobo należy się góra krakersów za przekład takich odzywek jak: „The Main Man” -> „Ważniak”, czy „Feetal’s Butt” -> „Kurny Flać”. Dopiero teraz, kiedy miałem okazję przeczytać wypowiedzi Lobo w oryginale, w pełni doceniłem pomysłowość w tłumaczeniu, ekhm, neologizmów, które wcześniej znałem jedynie po polsku i nie miałem pewności na ile oddają ducha oryginału. Takie anglistyczne spaczenie.

Ważniak we własnej osobie, w trakcie walki z niejaką Testosterą (jeden z przykładów absurdalnego poczucia humoru twórców)...

 

Oraz Chipp i Dayl, dwaj żołnierze "Brutish Empire".

piątek, 17 maja 2013

From Hell, czyli życie bez telewizji było naprawdę nudne


Tytuł: From Hell
Autor: Alan Moore (scen.), Eddie Campbell (rys.)
Wydawca: Knockabout Comics, w Polsce, o ile wiem, niewydane
Liczba stron, okładka: miękka, 576 stron
Cena: ok. 140 zł
Mój soundtrack: Philip Glass „Glassworks”, tak, tak, cały ten pomysł z polecaniem płyty do każdego komiksu wziął się tak naprawdę od tego, że koniecznie chciałem polecić TĘ płytę do TEGO komiksu
Moja ocena: 9/10


Raymond Chandler wspominał po latach swoją karierę recenzenta: "Jak wszystkim młodym głupcom, zdawało mi się, że łatwo jest pisać w sposób zgryźliwy i przykry, natomiast chwalenie innych uważałem za brak polotu". Muszę więc za wszelką cenę opisać coś świetnego, challenge accepted. Zresztą From Hell opisać muszę choćby dlatego, że wspomnianej już "londyńskiej sikającej baby" zamierzam używać w sposób regularny i zinstytucjonalizowany przy opisywaniu innych komiksów. Poza tym, po prostu bardzo lubię Alana Moore’a, bo pisze zajebiste scenariusze i wygląda groźnie.
            Kolejnym powodem, dla którego ta recenzja musi powstać, jest konieczność polecenia płyty Philipa Glassa „Glassworks”. Nawet w tej chwili, kiedy cierpię nie mogąc sklecić w głowie zgrabnego zdania, cierpienie to osładza mi wspomniany album. Co ciekawe (no mi się to wydaje ciekawe), kiedy próbowałem go słuchać po prostu, wydawał mi się cukierkowaty i zbyt przystępny, być może dlatego, że wcześniej słuchałem dużo Steve’a Reicha, którego minimalizm stanowi większe wyzwanie dla dyletanckiego ucha. Teraz jednak „Glassworks” uwielbiam, aczkolwiek jest tak w dużej mierze dlatego, że kojarzy mi się z lekturą komiksu o Kubie Rozpruwaczu.
            Tytuł "From Hell", który na pierwszy rzut oka może się wydawać tandetny, pochodzi z autentycznego listu, jaki w czasie śledztwa w sprawie brutalnych zabójstw kobiet w londyńskiej Whitechapel w 1888 roku wysłał do policji pewien dziennikarz, który doszedł do wniosku, że zamiast czekać na rozwój wydarzeń, lepiej pokierować nim samemu i w ten sposób mieć gwarancję świeżości i atrakcyjności swoich relacji. Tytułowe „from hell” miało być adresem nadawcy listu wypełnionego durnymi pogróżkami. Podpis pod tym listem brzmiał zaś: „Jack The Ripper”, to jest „Kuba Rozpruwacz”. Tak, tak, pseudonim ten wziął się właśnie z listu, który wysłał podrzędny dziennikarzyna, aby podgrzać i tak już gorącą atmosferę towarzyszącą poszukiwaniom sprawcy makabrycznych morderstw. Co ciekawe, w czasach kiedy telewizja nie zapewniała ludziom taniej  i głupiej rozrywki, londyńczycy miewali różne pomysły dla zabicia nudy, w efekcie czego policja listów rzekomo od mordercy dostała całe pliki.
            Nie będę ujawniał więcej z tego, czego dowiedziałem się z lektury tego komiksu, bo przedstawienie jakim echem wspomniane zbrodnie odbiły się na różnych kręgach londyńczyków jest zdecydowanie jednym z głównych walorów dzieła Moore’a i Campbella. Fabuła From Hell, podobnie jak Henri Désiré Landru, zbudowana jest wokół hipotetycznego przebiegu słynnych zabójstw. W przypadku From Hell okazało się to jednak być również pretekstem do ukazania realiów dziewiętnastowiecznego Londynu w sposób naprawdę imponujący. „Londyńskich sikających bab” jest tutaj całe mnóstwo.
            To nie znaczy, że elementy kryminalne zostały potraktowane po macoszemu. Mimo przeplatania scen mordu socjologicznymi i metafizycznymi dygresjami, zwolennicy makabry (do których się zaliczam) również poczują się usatysfakcjonowani. W tym miejscu warto podkreślić, że jeśli kogoś obrzydza obrazek poćwiartowanej kobiety, to From Hell nie jest dla niego – po pierwsze dlatego, że siłą rzeczy takich scen na przestrzeni opowieści jest kilka, ale po drugie także dlatego, że codzienne życie Londynu XIX wieku portretowane w konwencji naturalistycznej bywa naprawdę obrzydliwe. Komiks ten nie nadaje się również dla tych, których denerwuje często przez Moore’a stosowany zabieg szatkowania narracji, co owocuje tym, że jego scenariusze trzeba czytać stosując się do zasady: „czytaj-nie pytaj o co chodzi-zapamietaj-za trzysta stron się wyjaśni”. Rozwijana na przestrzeni czterystu stron fabuła jest bowiem zawiła i wielowątkowa, zawiera retrospekcje i wybiegi w przyszłość i czasami trudno za nią nadążyć.
            Podobnie jak w Watchmen, poszczególne rozdziały rozpoczynają sie od garści cytatów, tutaj pomysł ten rozwinięto nawet bardziej, co nadaje całości poważnego charakteru. Do komiksu dołączony jest również obszerny (ponad sto stron) dodatek, w którym autorzy opowiadają o tym, jak na podstawie map, książek i zdjęć odtwarzali miasto, w którym działał Kuba Rozpruwacz. Zaiste jest to imponująca dokumentacja imponującego procesu twórczego, którego efektem jest imponujący komiks.
            Przyczepić się mogę do dwóch rzeczy. Po pierwsze, kreska Eddiego Campbella jest bardzo klimatyczna, ale w nabazgrolonych rysunkach czasem ciężko się dopatrzeć istotnych szczegółów, a jego litery czasem ciężko jest rozczytać. Po drugie, finał zamiast wyraziście podsumowywać fabułę wkracza w metafizyczne rejony i tam rozdrabnia się tak, że właściwie przeradza się w bełkot.
            Mimo to From Hell należy określić mianem komiksu wybitnego. Zdecydowanie warto wydać te 140 zł (sam mam nadzieję niedługo to uczynić). I chyba niniejszym postanawiam jednak nie opisywać komiksów, którym musiałbym przyznać ocenę 10. Już teraz, przy „dziewiątce” tak się namęczyłem, że wolę nie myśleć, co by było, gdybym musiał opisywać Watchmen czy coś z Sin City.


Momentami nieczytelna, ale nastrojowa kreska Eddiego Campbella...


Mary Jane Kelly tak, jak pozostawił ją Kuba Rozpruwacz...


Alan Moore, człowiek, który prawdopodobnie przeraziłby więcej osób niż Kuba Rozpruwacz, choćby ten paradował z zakrwawionym nożem na widoku.


czwartek, 16 maja 2013

1963, czyli istoty z innych wymiarów, zmutowane gady, zabójcy JFK, komuniści i jeszcze kilku komunistów


Tytuł: 1963
Autor: Alan Moore (scen.), Steve Bissette (rys.), inni
Wydawca: Image Comics, w Polsce niewydane
Liczba stron, okładka: okładka kilobajtowa, 6 numerów x ok. 27 stron = ok. 162 ston
Cena: nie dotyczy
Mój soundtrack: Black Sabbath „Paranoid”
Moja ocena: 8.5/10

Bycie urodzonym w 1990 roku ma tyle zalet, że mógłbym je wypisywać do końca tej recenzji i nie wyczerpać listy, dlatego ograniczę się właściwie do jednej. Oprócz oglądania teledysków Queens of the Stone Age na MTV2, rocznik ’90 chyba jako ostatni miał okazję liznąć cokolwiek z oryginalnego etosu superbohaterów z tzw. srebrnej epoki komiksu, czyli z lat 1956-1970. Wiem, że to całkiem sporo przed moimi narodzinami i że cywilizowany świat komiksowy był już w nieco innym miejscu, ale po pierwsze: Polska była wtedy do tyłu (Cartoon Network ku mojej uciesze katował odcinki Scooby Doo, Where Are You? z przełomu lat ’60 i ’70), a po drugie: sporo emitowanych wówczas kreskówek było wtedy jeszcze wierne tej tradycji (Spider-Man: The Animated Series z 1994 czy Batman: The Animated Series z 1992). Jak ktoś przegrzebie imdb pod kątem filmów z udziałem komiksowych superbohaterów z tych czasów, to powinien znaleźć na przykład Batmanów Burtona. Moje argumenty nadal wydają się nieprzekonywające? W takim razie, skoro wszystko sobie ubzdurałem i o komiksach ze srebrnej epoki wiem tyle, co Chińczycy o indywidualizmie, to czemu 1963 tak mnie śmieszy?
            1963 to tytuł serii, w ramach której ukazało się sześć zeszytów parodiujących komiksy Marvela z tamtych lat. Każdy z numerów przedstawia przygody innych bohaterów, niezmiennie jednak inspirowanych postaciami, które rzeczywiście rządziły wyobraźnią nastolatków. Kolejno parodiowani są: Fantastic Four, Spider-Man, Captain America, Iron Man, Incredible Hulk, Dr Strange i Thor (trzymam się angielskich nazw dla spójności niniejszej wyliczanki, gdyż imion postaci z 1963 nie przetłumaczono na polski). Zatem na drodze odpowiednio (i nie igrając z polską infleksją): Mystery Incorporated, The Fury, U.S.A., Hypernaut, Unbelievable N-Man, Johnny Beyond i Horus, Lord of Light stają istoty z innych wymiarów, zmutowane gady, zabójcy JFK oraz komuniści, komuniści i jeszcze kilku komunistów. Każdy zeszyt zawiera też kilka luźnych grafik z bohaterami, a niektóre kończą się fikcyjnymi reklamami (szkoda, że tylko niektóre – reklamy nowej metody nauki angielskiego i plakatów z Leninem i Stalinem naturalnych rozmiarów są genialne).
            W typowy dla Moore’a sposób historie opowiadane w kolejnych zeszytach są początkowo niepowiązane ze sobą. Kiedy w szóstym zeszycie bohaterowie łączą siły w ramach Tomorrow Syndicate (w oczywisty sposób przedrzeźniającego Avengers), historia nagle urywa się. Niestety, seria nie została ukończona ze względu na personal issues, które wystąpiły pomiędzy twórcami. Żadna to zresztą wiedza tajemna, artykuł na angielskiej Wikipedii przedstawia to zagadnienie dość obszernie.
            Nie pozostaje nic innego jak delektować się tymi sześcioma opowiastkami i wtrącanymi przy każdej możliwej okazji złośliwościami kierowanymi w stronę Marvela i Stana Lee (cudowne aliteracje czy odnośniki do poprzednich numerów). Może to i lepiej, że czytelnik zostaje z niedosytem. Nie, chyba jednak nie, chcę jeszcze...

The Unbelievable N-Man kontra Towarzysz Kokarovich w wyścigu o sekret epicentrum strefy promieniowania...


Oraz reklama przedstawiająca jednego z przywódców ojczyzny Kokarovicha.

środa, 15 maja 2013

100 Bullets, czyli filozofia i tak sprowadza się do karabinów


Tytuł: 100 Bullets
Autor: Brian Azarello (scen.), Eduardo Risso (rys.)
Wydawca: w Polsce Mandragora, ale nie wiem, czy wydała całość, oryginalnie DC (Vertigo)
Liczba stron, okładka: z tego co pamiętam średnio 30 stron x 100 numerów = ok. 3000 stron, nigdy nie miałem fizycznej kopii w rękach, a na Amazonie to każdy może sobie sprawdzić jaka jest ta okładka
Cena: nigdy nie miałem fizycznej kopii w rękach
Mój soundtrack: wtedy jeszcze nie zapisywałem, co sobie do czytania włączam
Moja ocena: 8/10

Ciekawe czy Brian Azarello w dowodzie osobistym też ma wpisane „Brian Azarello, autor nagradzanej serii komiksowej 100 Bullets”. Nie widziałem dotąd, żeby jego nazwisko gdziekolwiek podano bez tej dodatkowej, jakże przydatnej informacji. Czy rzeczywiście jest aż tak czym się chwalić? No dobra, to dziś będzie o tych Stu Nabojach.
            Pomysł na komiks, trzeba od początku przyznać, intrygujący, zaś założenie, które stało się punktem wyjścia do stworzenia fabuły, szczególnie przemawia do mojej pesymistycznej natury. Otóż pan Azarello twierdzi, iż każdy człowiek został kiedyś przez kogoś strasznie skrzywdzony, na tyle strasznie, że odmieniło to jego życie. Filozoficzne pytanie brzmi: ile osób zemściło by się na swoich krzywdzicielach, gdyby tylko miało pewność, że ujdzie im to na sucho? Tajemniczy Agent Graves zajmuje się wyszukiwaniem ludzi o tak złamanych życiorysach i oferuje im wspomnianą możliwość zemsty: aktówkę z dowodami winy, pistolet i sto naboi, których policja w żaden sposób nie będzie mogła przypisać do sprawcy, w skrócie gwarantuje dowody i bezkarność. Dla mnie brzmi to doskonale. I taka możliwość zemsty, i pomysł na historię.
            Wystarczyło mi więc zapału, aby przebrnąć przez pierwszy arc, który, przyznam, był dość ciężki. Może jednak nie był on obiektywnie zły, a po prostu to ja jestem uprzedzony do historii o wojnach w rasowych gettach. W każdym razie potem zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Kolejne osoby podejmują różne decyzje z różnymi dla nich skutkami. Dość szybko jednak czytelnik orientuje się, że proceder Gravesa służy czemuś innemu niż testowaniu ludzkich sumień. Aby nie przedłużać i nie wydawać zbyt wiele dodam tylko, że koniec końców filozoficzny dylemat zaczyna przesłaniać (!!SPOILER ALERT!!)... wojna w łonie pewnej tajnej i potężnej organizacji. Historia rozwija się jednak na tyle powoli i składnie, że ta zmiana głównego tematu nie drażni, a poczynania ciekawie skonstruowanych aktorów tego krwawego spektaklu obserwuje się z zainteresowaniem aż do nieuchronnego i skądinąd niespecjalnie zaskakującego zakończenia.
            I właściwie tyle tego. Ładne rysunki Risso pasują do konwencji obranej przez Azarello. Podejrzewam, że duet odpowiadający za tę serię mógł w projektach postaci ukryć pewne żarty czy aluzje (postać Lono), ale nie mam dowodów, a nie chcę się ośmieszyć przedwcześnie publikując swoje domysły. Poza tym na przestrzeni stu numerów trafia się kilka genialnych kadrów, które tak jak „londyńska sikająca baba” charakteryzują postaci lepiej niż zrobiłyby to dziesiątki słów, ale jako że sceny te są co najmniej równie niesmaczne, co wspomniana kobieta, to oszczędzę sobie dosłownych opisów. Jeszcze jednym atutem serii jest pieczołowite oddanie języka różnych grup społecznych i etnicznych zamieszkujących Stany (choć niektóre rzeczy trzeba sobie przez to czytać na głos, żeby zrozumieć; zresztą czy ktoś poza studentami filologii docenia takie smaczki?).
            Czytając 100 Bullets przez cały czas ma się świadomość obcowania z dziełem obszernym i dopracowanym. I tylko czasem odrobinę nużącym.

Prowadzony w kajdankach Lono - gość, którego podejrzewam o powiązania z innym komiksowym bohaterem, którego imię brzmi bardzo podobnie...

I graficzka przedstawiająca jedną z bohaterek w towarzystwie jednego z bohaterów, którego ochrzciłem: "Ten gość podobny do Mike'a Pattona".