sobota, 24 sierpnia 2013

Król szos, czyli, bez zbędnej kokieterii, pierwsza część mojego szkicu

Pisanie tego szkicu scenariusza szło naprawdę dobrze, ale tylko dopóki raz nie przestałem. Od tej pory nie udało mi się wrócić do pracy nad nim. Co w żadnym wypadku nie ma oznaczać, że go nie skończę, ale raczej na pewno nie nastąpi to w ciągu najbliższych trzech tygodni. Zresztą, na tę chwilę nie wiem sam, jak tę opowiastkę skończyć, może wyjazd coś mi podsunie. Wrzucam teraz scenariusz pierwszych trzech stron i zdjęcia trzech stron z moimi bazgrołami, które mogą pomóc się połapać w tym, co próbuję opisać słowami, ale walorów artystycznych żadnych niestety nie mają. W ogóle, prawdopodobnie założyłem sobie niemożliwy do zrealizowania podział strony 5x3 klatki, cóż, trudno. Zaznaczam, że jestem tego świadom.

Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że może mam gorączkę, takimi bredniami wydaje mi się te parę zdań powyżej. Tak to jest, jak się każe człowiekowi napisać coś bez przygotowania.

Dobra, ekhm, odtąd zaczyna się treść komiksu.

Tak naprawdę, to od tych trzech gwiazdek.

Tak naprawdę, to każdy się zorientuje, gdzie zaczyna się już komiks, więc niepotrzebnie robię te uwagi.

Ach, jeszcze jedno. "Dzieło" owo nosi marny roboczy tytuł "Król szos". Zdaję sobie sprawę z tego, że kiepsko to brzmi, ale za dużo mam na pulpicie "nowych dokumentów", a poza tym to odniesienie do utworu, który wedle początkowego założenia komiks miał parafrazować i właściwie nic więcej.

Za sto funtów nie będę dalej opóźniał opublikowania tego scenariusza.

Przecież można po prostu przewinąć do tych nieszczęsnych trzech gwiazdek.

Za funta nie będę dalej opóźniał opublikowania tego scenariusza.

...

No proszę! Nie będę dalej tego opóźniał za szylinga.

(W Wielkiej Brytanii już nie ma szylingów)


* * *

Strona format A4.
Standardowo 3x5 klatek na stronę, 5 rzędów, 3 kolumny.
Opis pojedynczej klatki: [nr strony].[położenie w pionie w jednym z pięciu rzędów, licząc od góry, w formie ułamka]. [położenie w poziomie, licząc od lewej], np. 2.3/5.1


STRONA 1

1/5: jedna klatka na całej szerokości, rzut jakby z helikoptera na jadący w dole drogą samochód – bliżej nieokreślony sedan; jest ciemno, widać snopy światła rzucane przez przednie światła na drogę przed samochodem, widać linię przerywaną rozdzielającą pasy ruchu; po obu stronach drogi las lub zarośla ginące w cieniu

2/5: jedna klatka na całej szerokości, widok zza samochodu; widać kontur samochodu od tyłu, widać zaznaczone tylne światła oraz tablicę rejestracyjną, być może widać snopy świateł rzucane przez przednie reflektory na drogę; widać przerywaną linię oddzielającą pasy ruchu; po obu stronach drogi las lub zarośla ginące w cieniu

3/5: jedna klatka na całej szerokości, widok tak, jakby człowiek stał na drodze i patrzył w stronę, z której przyjechało auto, widać drogę, na środku przerywana linia oddzielająca pasy ruchu, po obu stronach drogi las lub zarośla ginące w cieniu, po drodze wiatr przewala kilka liści, po lewej stronie drogi widać tył prostokątnej tablicy

4/5: dwie klatki, każda po połowie szerokości:
1: widok od przodu na kierowcę samochodu – mężczyznę o roztrzepanych włosach, niewielkich bokobrodach i niedogolonego na reszcie twarzy, na której widać zmęczenie; mężczyzna pali papierosa, w kabinie samochodu unosi się dym; widać część kierownicy i opierającą się na niej dłoń kierowcy, widać dół zwisającej z lusterka choinki zapachowej; kierowca obraca się za miniętą tablicą, dymek z ust kierowcy: „Ile tam niby było? 140 km?”

2: widok jakby z tylnych siedzeń, widać dwa oparcia foteli z przodu i znajdujące się pomiędzy nimi dźwignię zmiany biegów, a za nią popielniczkę, w której kierowca właśnie gasi papierosa; popielniczka jest już wypełniona niedopałkami; ramka z dalszą częścią wypowiedzi kierowcy: „Drogi są puste, mogę pojechać jakieś sto dziesięć, sto dwadzieścia na godzinę, nie więcej, bo jednak jest ciemno”

5/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości:
1: plansza tytułowa, tytuł, autorzy, etc.

2: widok sprzed maski samochodu przed siebie, przednie światła samochodu oświetlają znak „uwaga dzikie zwierzęta” (jeleń na żółtym trójkącie), pod nim prostokątna tabliczka „3 km”; ramka z dalszą częścią wypowiedzi: „Za jakieś dwie godziny będziemy w domu, może nawet wcześniej”

3: około dwu-trzy letnie dziecko zawinięte w tobołek leżące na tylnym siedzeniu samochodu, dziecko wydaje się spać


STRONA 2

1/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości, perspektywa wszystkich podobna, zza fotela kierowcy
1: lewa część fotela kierowcy i drzwi samochodu, widać dłoń kierowcy odkręcającą szybę, mogą być widoczne inne elementy; dymek zza zagłówka (głowy kierowcy): „Można by tu w sumie przewietrzyć”

2: prawa część fotela, niżej, widać dźwignię zmiany biegów i popielniczkę oraz dłoń kierowcy z puszką po napoju energetyzującym odkładaną na sąsiedni fotel; dymek od głowy kierowcy: „To ostatni, ale jeszcze półtorej godziny powinienem pociągnąć”

3: widok podobnie jak w poprzedniej klatce na prawą stronę fotela, tylko wyżej, tak że obejmuje radio i umieszczony nad nim zegar; zegar pokazuje godzinę 23:47, dłoń kierowcy manipuluje pokrętłami radia; dymek z ust kierowcy: „Może w radiu coś będzie”; poszarpany dymek wychodzący z radia, wypełniony niezrozumiałymi znakami, oznacza: hałas, trzaski

2/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości
1: dziecko leżące na tylnym siedzeniu, klatka podobna do 1.5/5.3, dziecko się budzi, z jego ust dwa dymki: „tato”, „tato!”; z dołu poszarpany dymek radia wypełniony hałasem

2: widok z przodu samochodu w tył, tak że po prawej stronie widać kierowcę od przodu, a z tyłu dziecko leżące na kanapie; kierowca zdziwiony, jakby niedosłyszący, dymek z jego ust: „Hm?”; w odpowiedzi dymek z ust dziecka: „Zimno mi”

3: widok taki sam jak w poprzedniej klatce, kierowca spokojniej, z nieco przemądrzałą miną odpowiada, dymek z jego ust: „To dlatego, że zasnąłeś. Zawsze jak zaśniesz w samochodzie i się potem budzisz, to jest ci zimno”

3/5: jedna klatka na całej szerokości; widok jakby z helikoptera lecącego trochę przed i trochę nad samochodem, cały samochód od przodu, widać przednie reflektory oświetlające drogę, widać linię przerywaną oddzielającą pasy ruchu, po obu stronach drogi zarośla lub drzewa ginące w cieniu, z prawej strony samochodu (od strony kierowcy) dymek: „Ty przynajmniej możesz spać”

4/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości:
1: widok na tył samochodu, gdzie leży dziecko, podobnie jak na przykład w 2.2/5.1, tyle że tym razem widać zagłówki tylnych siedzeń, dziecko wspina się na oparcie trzymając się zagłówków i pomiędzy nimi wygląda przez tylną szybę na drogę, na której widać w oddali jelenia, w podobnej pozie co na znaku drogowym (ewentualnie u dołu klatki tylko część zagłówków i głowę dziecka z dłonią, tak aby zmieścić drogę ze zwierzęciem)

2: widok jak w 1.5/5.2, po prawej stronie drogi oświetlony przednimi światłami samochodu znak „Uwaga dzikie zwierzęta: koniec” (żółty trójkąt z jeleniem, pod nim prostokątna tabliczka z napisem: „koniec”), za nim w oddali znak drogowy „teren zabudowany”

3: widok z bliska na twarz dziecka patrzącego się na drogę z tyłu, dziecko jest przestraszone, ale jest to raczej rodzaj tego długo dojrzewającego przerażenia niż krótki odruch

5/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości:
1: droga z tyłu samochodu, zwężająca się w kierunku horyzontu, po lewej stronie drogi widać stojący tyłem znak „uwaga dzikie zwierzęta” opisany w 2.4/5.2; na drodze stoi wielki jeleń w pozie podobnej do tej ze znaku drogowego, jeleń ma dodatkową parę nóg uniesionych; po obu stronach drogi ginące w cieniu drzewa

2: identyczny jak w poprzedniej klatce układ, w oddali po lewej stronie stojący tyłem znak „teren zabudowany”, po lewej stronie drogi kapliczka, po prawej pole, na środku drogi stoi jeleń w identycznej pozie co na poprzedniej klatce (jeleń przywodzi na myśl obraz rzucany z projektora na dwa różne tła)

3: klatka podobna do 2.4/5.3, dziecko jeszcze bardziej przestraszone, krzyczy; gruby, duży, poszarpany dymek z ust dziecka: „Tato!”


STRONA 3

1/5: dwie klatki, pierwsza 1/3 szerokości, druga 2/3:
1: widok na twarz kierowcy, widać jego głowę obracającą się w stronę wołającego dziecka, na twarzy wyraz poirytowania, widać również część kierownicy i opartą na niej dłoń, być może również zwisającą z lusterka choinkę zapachową

2: szersza, „panoramiczna” klatka, z wyraźnie zarysowaną perspektywą która zbiegłaby się w środku kadru gdyby nie tylna szyba samochodu; po prawej stronie widać postać kierowcy, większa część głowy znajduje się poza klatką, twarz widać jedynie do wysokości nosa; widać kierownicę i korpus oraz ręce kierowcy, a także część blatu znajdującego się pod przednią szybą, zwisa zapachowa choinka; w środku kadru, z tyłu na kanapie widać dziecko pokazujące na tylną szybę; dymek z ust dziecka: „Tam jest jakieś wielkie zwierzę!”

2/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości:
1: klatka podobna do 2.2/5.2 i 2.2/5.3, na twarzy kierowcy ślady rozbawienia, dymek z jego ust: „Nic tam nie ma. A nawet jeśli, to ono boi się nas bardziej, niż my jego”

2: klatka podobna do poprzedniej, kierowca manipuluje ręką przy radiu; dymek wychodzący z radia, podobnie jak poprzednio, poszarpany i wypełniony niezrozumiałymi znakami; dymek z ust kierowcy: „Dam trochę głośniej muzykę, bo zasnę”

3: ujęcie dziecka leżącego na tylnej kanapie, w przeciwieństwie np. do 1.5/5.3 elementy wnętrza samochodu są jedynie zaznaczone konturami, dominuje kolor biały; dziecko wpatruje się w przestrzeń nad sobą, ma oczy szeroko otwarte, twarz bez wyrazu, jakby było oszołomione tym, co właśnie zobaczyło

3/5: jedna klatka na całej szerokości, perspektywa podobnie jak w 1.2/5 zza samochodu, widać tylne światła, tablicę rejestracyjną, jezdnię, etc.; tym razem po obu stronach drogi znajdują się zabudowania miejskie – w rogu po prawej tablica z napisem motel i znakami drogowymi z łóżkiem i skrzyżowanymi sztućcami, za nią jakiś budynek, po lewej stronie zadaszone dystrybutory paliwa, ewentualnie również inne zabudowania stacji benzynowej

4/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości:
1: dziecko leżące na tylnej kanapie, ale z większej odległości niż np. 1.5/5.3, tak, że widać również krawędzie przednich foteli oraz ramię, tułów, nogę kierowcy, nie widać natomiast dokładnie twarzy dziecka; dymek z ust dziecka: „Tato, chce mi się pić”

2: perspektywa podobna do poprzedniej klatki, ale w miarę możliwości bardziej oddalona i obejmująca przedni fotel pasażerski, na którym leży kilka pustych puszek po napojach energetyzujących i ewentualnie jakaś rozłożona mapa; dymek ze strony kierowcy (sam kierowca może być niewidoczny): „Skończyło się. Napijesz się w domu”

3: perspektywa jakby z helikoptera lecącego blisko za jadącym samochodem, tak, że może widać co nieco przez tylną szybę, widać przednie światła oświetlające drogę, widać po prawej stronie drogi tablicę, jednak samochód zasłania nazwę miejscowości tak, że widać jedynie odległość – 87 km (ewentualnie widać całą tablicę, jednak nazwa miejscowości jest rozmyta lub zacieniona, widać jedynie odległość); na dole klatki ramka z wypowiedzią kierowcy: „Za godzinę będziemy”

5/5: trzy klatki, każda po 1/3 szerokości:
1: klatka podobna do 3.2/5.3, z tym że widać z powrotem pozostałe szczegóły wnętrza samochodu, dziecko leży na tylnej kanapie wyraźnie zmęczone, usta łamią mu się w grymasie na granicy dziecinnej wściekłości i smutku

2: zbliżenie na zmęczoną twarz kierowcy, twarz znajduje się w prawej części klatki, nie widać nic poza nią

3: prostokątna tablica na dwóch nogach przedstawiająca kontur tyranozaura oraz słowa „dino park 1km”, widać lewą krawędź tablicy, prawa ginie za granicą klatki


wtorek, 20 sierpnia 2013

Check-listy scenarzysty, czyli moje przemyślenia na temat scenariusza komiksowego


Doszedłem ostatnio do wniosku, że narzucanie sobie od początku jednej formuły na swoim własnym, prawie przez nikogo nieczytanym blogu to bzdura niemałego kalibru. Miało to wprawdzie pewien urok, tym niemniej teraz zamierzam spisać luźne przemyślenia na temat scenariusza komiksu. Moment na to jest dobry, bo zdobyłem niedawno esej Alana Moore’a o pisaniu komiksu i nie będę ukrywał, że kiedy przez przypadek przeczytałem jedno zdanie, które okazało się w całej rozciągłości potwierdzać moje własne przeczucia, miałem zajebistą satysfakcję. Chcę więc sprawdzić, ile sensownych rzeczy jestem w stanie sformułować bez inspiracji. Może nawet streszczę potem dla porównania tekst Moore’a, zwłaszcza jeżeli reszta moich przemyśleń okaże się podobnie błyskotliwa. Poza tym zamierzam się w najbliższym czasie  osobiście zmierzyć z formą scenariusza komiksowego, więc uwagi te zapisane w formie schludnej check-list być może uchronią mnie przed popełnieniem jakiejś strasznej gafy czy partactwa. Jeśli nie, to może po tym całym eksperymencie będę przynajmniej bardziej wyrozumiały dla zawodowych scenarzystów (dla amatorów nie ma litości).

1.            Wielu scenarzystów wychodzi z założenia, że komiks to fabuła plus rysunki, a więc tym, co mają dostarczyć jest fabuła. Założenie to jest błędne, scenarzysta ma bowiem dostarczyć scenariusz, a fabuła jest jedynie jego szkieletem. Ważniejsze jest coś, co ogólnie można nazwać treścią i roboczo zdefiniować jako to, o czym jest komiks, ewentualnie to, co z lektury komiksu się zapamiętuje (banał).

2.            To o tym pisał Moore (w tych kilku zdaniach, które podejrzałem) używając przykładu chandlerowskiego Marlowe’a. Szczegóły, czy nawet czasem elementarne etapy jego śledztw ciężko odtworzyć dwa dni po przeczytaniu książki, ale romantyczny etos prywatnego detektywa i zepsuty, skorumpowany świat, w którym działa, pamięta się do końca sprawności intelektualnej mózgu. Przykład odwrotny: streszczając Extremis Warrena Ellisa można powiedzieć, że najpierw Tony Stark udziela wywiadu niechętnemu dziennikarzowi, potem jest poproszony o pomoc w odzyskaniu skradzionej substancji zmieniającej ludzi w potwory, potem walczy z gościem, który ukradł tę substancję i ją zażył, walkę najpierw przegrywa, więc myśli nad taktyką i w końcu go pokonuje – i naprawdę nie mieć wyrzutów sumienia, że się coś istotnego pominęło. A propos streszczania, humorystyczny przerywnik. Właściwie to dość przerażające, jak często rzeczywistość powtarza skecze Pythonów.

Interviewer: Well, we have with us tonight one of your films, 'Rear Window', which was to become such a success for Alfred Hitchcock a few weeks later. Now this is a silent film, so perhaps you could talk us through it... 
Dibley: Yes, well, let's see now ... there's the rear window. There's the man looking out of the window. He sees the murder. The murderer's come into the room to kill him, but he's outwitted him and he's all right. The End. I mean, Alfred Hitchcock, who's supposed to be so bloody wonderful, padded that out to one and a half hours ... lost all the tension ...

3.            Prawdopodobnie plaga scenarzystów piszących fabuły, których nie da się przedstawić na mocno ograniczonej liczbie stron, jaką zwykle dysponują, wzięła się między innymi z przecenienia wagi fabuły. Z drugiej strony fakt, że bez większego znużenia można przeczytać kilkanaście tuzinów króciutkich, naiwnych komiksów sci-fi Tharg’s Future Shocks, z których połowa opowiada o ludziach podróżujących w przeszłość i nie mogących powrócić do teraźniejszości, a druga połowa o tym, że ludzki świat to drobinka z perspektywy innych form życia, świadczy o tym, że coś poza fabułą decyduje o tym, czy komiks uznajemy za wart przeczytania, czy nie. O Tharg’s Future Shocks napiszę, mam nadzieję, niebawem, kiedy uporam się z kolejną setką zeszytów, bo pisać po przeczytaniu raptem 1/6 jednak nie wypada.

4.            Wydaje mi się to oczywiste, ale na wszelki wypadek podkreślę, że wszystkie powyższe nie oznaczają, iż fabuła nie jest ważna. Wręcz przeciwnie – jest bardzo ważna i należy poświęcić odpowiednio dużo czasu, aby stworzyć taką, która zgrabnie pomieści wszystkie zaplanowane elementy treści. Warto zaplanować jakąś treść.

Tharg's Future Shocks, czyli mniej lub bardziej zgrabna fabułka upakowana na 2-5 stronach.

5.            Kolejne banalne spostrzeżenie – a przynajmniej banalne z perspektywy rozwalonego na łóżku, zblazowanego studenta kierunku humanistycznego okazjonalnie wymądrzającego się przy piwie lub coli w zadymionej piwnicy któregoś z „lokali” Pawilonów – dotyczy charakteryzowania postaci. Sensownym wydaje się stwierdzenie, iż z racji ograniczeń objętości kadry charakteryzujące postacie muszą być perfekcyjne. Jednocześnie wydaje się, że charakteryzując postać na tak małej przestrzeni nie da się tego zrobić nie odwołując się do wiedzy i wyczucia czytelnika, a zatem prezentacje muszą bazować na archetypach, stereotypach czy innych elementach kulturowych – choćby tylko po to, aby zaraz tak zbudowany wizerunek zmodyfikować lub obalić.

6.            Postacie charakteryzowane są bezpośrednio przez swoje działania. Działania postaci złożonej (docelowo wiarygodnej) nie muszą sobie przeczyć, ale najprawdopodobniej będą momentami nieco niespójne. Dopasowanie do siebie elementów charakterystyki i wypełnienie przestrzeni pomiędzy nimi to zadanie czytelnika. Między innymi dlatego inteligentne komiksy potrzebują inteligentnych czytelników.

7.            Jedne komiksy zawierają dziesiątki niemych klatek, inne są zagracone dymkami i ramkami zakrywającymi rysunki z każdej strony. W jednym komiksie skonstruowanie maszyny czasu zabiera jedną klatkę, w innym bohater jedzie ulicą rozmyślając przez całą stronę. Komiksy o bardzo szybkim tempie narracji dużo pomijają, a więc wymagają od czytelnika dopowiedzenia szczegółów. Komiksy o wolnym tempie narracji przedstawiają sceny w bardziej realistyczny sposób, często burzą chronologię lub w inny sposób zmuszają czytelnika do samodzielnego magazynowania i porządkowania otrzymywanych informacji (Alan Moore!), pozostawiają również czytelnikowi określenie bardziej generalnego czy głębszego przesłania.

Prisoner on the Hell Planet Arta Spiegelmana.

8.            Źle napisany komiks o szybkim tempie narracji to taki, który podaje czytelnikowi wszystkie informacje na tacy (często w przewidywalnym, stałym rytmie) nie pozwalając mu poczuć tego, co się dzieje na kartach. Źle napisany komiks o wolnym tempie narracji to taki, który jest po prostu nudny. Mieszanie tych dwóch sposobów budowania narracji jest chyba ryzykowne. 

Przyznam szczerze, że nie mam pewności, co to za komiks, szukałem jakiegoś skanu Berlina, tej strony nie pamiętam, ale też nie przeczytałem całości, bo cóż... była nudna. Nadal strona ta stanowi dobrą ilustrację.


9.            Wskazane jest przetykanie sekwencji akcji scenami spokojniejszymi, np. dialogów, obyczajowo-„krajoznawczymi”, etc, jednak nie ma to bezpośredniego przełożenia na „wolną” i „szybką” narrację. To raczej kwestia tego, o czym się opowiada, nie tego jak.

Tyle wniosków na razie. Może kiedyś będzie więcej, może nie. Póki co nie da się ukryć, że straszliwie pofolgowałem swojej próżności publikując te przemyślenia, gdyż poza w miarę sprawnym mózgiem nie mam zupełnie żadnych kompetencji, żeby takie osądy formułować. Ci, co czytając zrzędzili, że to same oczywiste rzeczy, niech spróbują myśleć o tym mając przed sobą markera i czystą kartkę papieru. Sam postaram się pamiętać, przyszłość pokaże, co z tego wyjdzie, mam nadzieję, że scenariusz mojej wprawki będzie na tyle przyzwoity, że będę mógł umieścić go tutaj bez wstydu.

A formatowanie tego posta to istne cudo. To znaczy gówno.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Fell, czyli gościu z reklamy tabletek na gardło prowadzi śledztwo


Tytuł: Fell
Autor: Warren Ellis (scen.), Ben Templesmith (rys.)
Wydawca: Image Comics, w Polsce Mucha Comics
Liczba stron, okładka: 9 zeszytów x 25 stron, w Polsce zebrane na 155 stronach, więc zapewne bez notek od autora
Cena: ok. 50 zł
Rok wydania: 2005-2008, nieukończona
Mój soundtrack: Dirty Three „Whatever You Love, You Are”
Moja ocena: 7/10

Fell to koszmar. Trzeci raz zabieram się za opisywanie tego komiksu i nadal zupełnie nie wiem jak to zrobić, żeby było fajnie. Więc nie będzie fajnie – garść suchych faktów, moja osobista opinia tu i tam, bez upiększaczy i opowiastek z serii „dawno, dawno temu w moim nudnym życiu” tudzież „co u mnie słychać”.
            Fakt numer jeden – autor scenariusza do tego komiksu i skrzypek grający w The Bad Seeds i Dirty Three nazywają się tak samo, co oczywiście nie ma żadnego znaczenia. Jednak Warren Ellis, scenarzysta, jest podobno całkiem szychą w komiksowym światku, przynajmniej na tyle, żeby móc sobie pozwolić na realizowanie ryzykownych koncepcji i ta wiadomość ma już większe znaczenie, bo Fell jest realizacją takiej właśnie ryzykownej koncepcji. W odruchu człowieczeństwa Ellis postanowił umożliwić fanom kupowanie jego komiksów zamiast wypożyczania ich z bibliotek czy czytania przez ramię w metrze. Aby to osiągnąć postanowił odchudzić zeszyt o kilka stron, co pozwoli na sprzedawanie go w niższej cenie, nie zmieniając jednak ilości „contentu”, co z kolei wymusza bardziej oszczędne gospodarowanie przestrzenią i przedstawianie akcji w bardziej zwarty sposób. Rozwodzę się nad tym, a przecież wszystko jest opisane na końcu pierwszego zeszytu, zgrabnie i przejrzyście, jak w gazetce świadków Jehowy.
            W każdym razie Fell na pewno nie dostał na starcie kredytu zaufania, bo generalnie uważam, iż scenarzyści próbujący upychać swoje fabułki na zbyt małej liczbie stron to plaga współczesnego komiksu. A na tym polu akurat Fell się broni – zwłaszcza że w miarę tworzenia Ellis zdawał się nabierać formy. Część zaoszczędzonego w ten sposób miejsca autorzy wykorzystali na stworzenie stałej rubryki kontaktu z czytelnikami, w której umieszczano fragmenty oryginalnych skryptów Ellisa (fajne) i kilka zdań przybliżających genezę każdej z historyjek (większość – historyjek, nie zdań – w mniejszym lub większym stopniu była inspirowana rzeczywistymi zdarzeniami).  Do tego garść listów od czytelników uzmysławiających światu, że Amerykanie naprawdę na co dzień mówią jak prezenterzy telezakupów: „Uwielbiam Fell i to, że kosztuje tylko $1,99 za zeszyt, wreszcie żona nie ma do mnie pretensji, że kupuję komiksy!”.
            Tytułowe Fell to nazwisko głównego bohatera – gliniarza przeniesionego za wierność swoim zasadom (ach) do odciętego od reszty świata miasta Snowtown – jednego z tych niezliczonych odciętych od świata miast, w których rządy prawa to fikcja tudzież mrzonka, w których każdy ma swoją tajemnicę, w których zło czai się w każdym nędznym, dwupokojowym, zasyfionym mieszkaniu, i tak dalej, i tak dalej. Konwencja działa - są obowiązkowe bójki, kobiety, i porażka od czasu do czasu. Kolejne zeszyty to śledztwa w kolejnych sprawach, przy czym, jak już wspomniałem, wydaje mi się, że Ellis nabierał formy w miarę tworzenia. Aż szkoda, że seria urwała się po dziewięciu zeszytach.
            Niestety rysunki, którymi Templesmith zilustrował pomysły Ellisa, są koszmarne, straszne, okropne, fatalne i zupełnie nieudane. Niby nowoczesne, niechlujne – co ma podkreślać „brudny” charakter Snowtown, w praktyce kojarzą mi się raczej z rysunkowym kolesiem, który na ekranie telewizora opowiada, że jego wieczór byłby katastrofą, gdyby aptekarz nie polecił mu Strepsils, ewentualnie z jakimiś mądrościami dla gimnazjalistek, typu: tęcza powstaje w kropli wody, więc nie martw się, bo może twoje łzy pokolorują ci życie. Oczywiście czytelnicy, w publikowanych na końcu zeszytów listach, wciskają pedał komplementów do dechy i obrazki też są „świetne, wspaniałe, i to za jedyne $1,99 za zeszyt”. Cóż, zamieszczam poniżej dwa do własnej oceny i to by było na tyle jeśli chodzi o tę wymuszoną recenzję.


Rozpoznanie gościa przetrzymującego zakładników, czyli detektyw Richard "Przez ten ból gardła nie mogę iść na tę imprezę, na którą tyle czekałem" Fell w akcji...

I chodź, pomaluj mój świat na żółto, niebiesko, czerwono i wszystkie inne kolory narkotycznych halucynacji.

sobota, 10 sierpnia 2013

Hellboy: The Right Hand of Doom, czyli gra na sentymentach, you're doing it right


Tytuł: Hellboy: The Right Hand of Doom
Autor: Mike Mignola (scen., rys.)
Wydawca: Dark Horse Maverick
Liczba stron, okładka: ok. 145 stron, chyba miękka
Cena: ok. 50-60 zł
Rok wydania: 2000 (pierwsze amerykańskie wydanie)
Mój soundtrack:...
Moja ocena: 7/10

Już wiem. To nie jest tak, że mam słomiany zapał. Po prostu jako mężczyzna potrafię się skupić naraz tylko na jednej rzeczy. A że talentów i zainteresowań mam multum, to i siłą rzeczy muszę czasem odkładać na półkę jedne, żeby móc pooddawać się pozostałym. Dzisiaj na kole fortuny wypada z powrotem komiks, więc po krótkiej masturbacji nad kolekcją, do której niedawno powrócili Watchmen, przechodzę do spełnienia złożonej onegdaj obietnicy opisania Hellboya.
Hellboy wydaje się być ciekawym tematem do efektownej i nadętej analizy, bo tak się składa, że zarówno ja, jak i oboje moich (ufam, że nadal) stałych czytelników zdawaliśmy się mieć podobne odczucia odnośnie tego komiksu: niby fajny, nie no, naprawdę spoko, to znaczy niby te pierwsze numery to takie średnio, ale potem się podobno poprawia... Sam nie spieszę się z sięganiem po kolejne zeszyty, ale z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że nie lubię tej postaci. No więc czemu tak jest?
Right Hand of Doom to drugi czy trzeci zeszyt stanowiący zbiór krótkich historyjek, pierwotnie publikowanych na łamach jakiegoś tam magazynu Dark Horse, którego nazwę z pewnością pamiętają prawdziwi fani. Mniejsza o to, ważne, że większość opowieści zamyka się na kilku stronach. Inspirację do ich tworzenia Mignola niejednokrotnie znajdował wśród strasznych baśni i legend z całego świata.
Jak byłem mały miałem taką książkę „Baśnie z całego świata”, opracowaną raczej w duchu braci Grimm niż dofinansowywanych przez Unię Europejską elementarzy uczących europejskich wartości demokracji i tolerancji. Lektura Hellboya to jak powrót do tych szczęśliwych dni. Dosłownie. Czytając nie mogę pozbyć się wrażenia, że diabeł o spiłowanych rogach łazi z pistoletem po moim dzieciństwie. Moc sentymentu bardzo pomaga Mignoli. Chwała mu za to, że potrafił te dziecinne koszmary narysować tak, żeby nie wydawały się niedorzeczne (choć wiem, że niektórych Baba Jaga jako słowiańska wiedźma-wampir drażni czy śmieszy). Nie tak dawno temu zżymałem się, że autorzy Wolverine: Noir nie potrafili uchwycić ducha Japonii w komiksie o Loganie i Mariko. Mignola potrafi idealnie uchwycić nastrój każdego miejsca: Japonii, Nowej Anglii, Norwegii czy Rumunii. Oczywiście, jego prezentacje polegają na stereotypach i właściwie wyłącznie na nich, głębi w nich tyle, co w teatralnych scenografiach, ale właśnie jako scenografie są doskonałe, a czytając Hellboya nie oczekuje się przecież realizmu, tak jak nie oczekuje się go od filmów z Belą Lugosim.
Zresztą sama postać Hellboya to istny majstersztyk. Podobno gdzieś, kiedyś (na srebrnym ekranie) ma rozterki odnośnie swojej natury i podejmuje nieoczywiste decyzje, ale nic z tych rzeczy nie ma miejsca w pierwszych zeszytach serii. Mimo to wydaje się tak zajebistym kolesiem, że nie da się go nie lubić. Nie mam pojęcia jak Mignola to osiągnął. Niby na przestrzeni pierwszych kilku zeszytów pojawiają się retrospekcje, które mają przybliżać historię bohatera, ale wszystkie one są bardziej dodatkiem do ukształtowanej i dawno przez czytelnika zaakceptowanej postaci. Ok, mały Hellboy wywołuje podobne emocje co mały kotek, ale chyba akurat nie w tym tkwi fenomen tej postaci, no i nie każdy lubi małe kotki.
Do wad serii należy między innymi liniowość, tak jak tego słowa używają recenzenci gier komputerowych. Zawsze z grubsza wiadomo jak fabuła będzie się rozwijała, komiksy z serii nie wciągają i nie zaskakują. Mignola zdaje się raczej oczekiwać od czytelnika, że ten pogodzi się z ograniczeniami konwencji (a niby koleś, który idzie do kina na horror tego nie robi?) i skupi się na smaczkach – mrocznych sceneriach i klimatycznych kadrach przedstawiających ich szczegóły, wymyślnie makabrycznych historiach upiorów i oczywiście na głównym bohaterze. Dla mnie to działa – i w Right Hand of Doom i w pozostałych częściach. Nie wiem jak dla pozostałej dwójki.
 
Dzięcięce lata, czyli z trudem powstrzymuję się, żeby nie zacząć gadać słodkim głosem. No dobra, zacząłem gadać słodkim głosem.

A tu nie ma wcale miejsca na słodycz, są ruiny, jest krucyfiks i są tajemnice przeszłości.

I może uznajmy, że j-rocka nigdy nie było, co?

PS. Nigdy nie widziałem filmu z Belą Lugosim.
PPS. O Matko, ale koszmarny tytuł posta.


czwartek, 11 lipca 2013

Bluesman, czyli dał pan i zabrał pan, niech będzie imię pańskie błogosławione!


Tytuł: Bluesman
Autor: Rob Vollmar (scen.), Pablo G. Callejo (rys.)
Wydawca: NBM Publishing
Liczba stron, okładka: 208 stron, twarda oprawa z papierową obwolutą
Cena: $24,95, 70 zł w antykwariacie
Rok wydania: 2006
Mój soundtrack: Son House „The Original Delta Blues”
Moja ocena: 9/10

Ludzie dzielą się na tych, którzy jeszcze w autobusie/samochodzie rozpakowują swoje zakupy, bo nie mogą się doczekać, aż dojadą do domu i na tych, którzy świeżo kupione rzeczy odkładają na półkę, by przez pierwsze kilka dni cieszyć się samym ich widokiem i zrobić sobie powtórkę z tych już posiadanych. Zdecydowanie należę do tych drugich, a tym razem cieszenie się nowym komiksem na półce rozciągnęło się do jakiś dwóch miesięcy, tak że właściwie o nim zapomniałem i wyjąłem dopiero przy okazji jakiejś nocy, którą spędzałem sam w domu. Mimo tego, że pierwsza ekscytacja dawno minęła, Bluesman niewątpliwie mógł liczyć na fory za sam temat. Jakie to szczęście, że żadnych taryf ulgowych nie musiałem stosować.
            Że amerykańskie Południe może być chwytliwym tematem dla przeciętnego odbiorcy dowiedli choćby bracia Coen z Brother, Where Art Thou? (ale nie Tarantino ze swoim Django!). Bluesman jest trochę jak film Coenów, tyle że nie ma w nim białych, poczucia humoru i tej lekkości. Jest za to niemal biblijna podróż przez bagna i lasy, którą podejmuje dwóch muzyków, aby nagrać swoje kawałki w studiu i zacząć prawdziwą karierę. Na bohaterów – Lema Taylora i Elwooda „Ironwooda” Malcotta coś się jednak uwzięło – to chyba sam Bóg znalazł sobie nowych Hiobów, i co gorsza ma wiele narzędzi, by ich prześladować, gdyż świat przedstawiony przez Vollmara i Calejo zdaje się rzeczywiście żyć – co dla Czarnucha nie jest dobrą wiadomością. Na swojej drodze bluesmani spotykają szeryfa i jego pomocników, sadystycznych białasów, bandziorów, tchórzy i ludzi, którzy po prostu nie chcą mieć z nimi do czynienia.
W tym miejscu brawa dla pana Vollmara – mimo, że bohaterowie są przez większość historii bezczelnie przeganiani z miejsca w miejsce, nawet na chwilę nie przyszło mi do głowy, że w ten sposób scenarzysta po prostu opłaca rachunki za prąd i telefon. Fabuła, która w wykonaniu wielu innych mogła zwyczajnie irytować, tutaj działa świetnie. Postacie charakteryzowane są oszczędnie, raczej przez swoje czyny niż słowa, co jednak daje wystarczające o nich pojęcie, aby jednym kibicować, a innych przeklinać. Równie niewiele mówi się tu wprost o samym Południu (por. Incognegro, Loveless), a mimo to czuć, że miejsce, w którym to wszystko się odbywa, musi być szczególne. Podobnie jak szczególna jest obecność religii w tym komiksie. Nie ma natrętnego antyklerykalizmu, ani tandetnej metafizyki – jest za to coś z revivalu, dużo prozy życia i małe grzeszki małych ludzi.
Długo zajęło mi zaakceptowanie graficznej strony przedsięwzięcia. Zamiast widowiskowych rozkładówek, artystycznych eksperymentów i tym podobnych, Calejo narysował obrazki małe i jakby dziecinne – przez autora którejś z recenzji cytowanych na obwolucie przyrównane do drzeworytów. Po jakimś czasie przestałem zwracać na nie uwagę, bo wciągnęła mnie historia i dopiero kiedy skończyłem, doszedłem do wniosku, że taki styl ilustrowania zmusił mnie jako czytelnika do skupienia się na lekturze, dzięki czemu wyciągnąłem z niej więcej. Była to także miła odmiana od wszystkich tych publikacji, które kolorowymi rysunkami odwracały uwagę od marności historii.
            Jeśli o mnie chodzi, Bluesman przywrócił mi wiarę w komiks niezależny. Okazuje się, że istnieją autorzy, którzy potrafią opowiedzieć historię w sposób wyczerpujący i nie nudny, wyważyć odpowiednio elementy akcji i obyczajowe, sceny konwencjonalne i zaskakujące – i to wszystko bez sztabu edytorskiego czuwającego nad tym, aby nie wydać zupełnego bubla (choć i takie się prześlizgują przez sito mainstreamowej selekcji). A naprawdę zaczynałem wierzyć, że do napisania dobrego komiksu niezbędny jest edytor, który zwraca „artystom” uwagę, kiedy zaczynają robić gówno. Brawooooo. 

(zastanawiałem się, czy jestem już na tyle stary, żeby móc pisać "brawo" przez jedno "o", kiedy chcę, żeby wyglądało to pół serio i doszedłem do wniosku, że nie - póki co "brawo" wyglądałoby sucho jak niepodlewane kaktusy, musi więc być "brawooooo")

Okładka, którą pierwszy raz zobaczyłem, kiedy uruchomiłem Google'a pod koniec pisania tej recenzji...

I strona z komiksu, która na szczęście już znalazła się w moim papierowym wydaniu. Cicho wszędzie, głucho wszędzie, szaro było, szaro będzie.

środa, 10 lipca 2013

Severed, czyli Zagraj to jeszcze raz, Szczęki


Tytuł: Severed
Autor: Scott Snyder, Scott Tuft (scen.), Attila Futaki (rys.)
Wydawca: Image Comics
Liczba stron, okładka: 7 numerów x ok. 30 stron = ok. 210 stron
Cena: ok. 130 zł
Rok wydania: 2011-2012
Mój soundtrack: The Urban Voodoo Machine – Bourbon Soaked Gypsy Blues Bop’n’Stroll (co za idiotyczny tytuł)
Moja ocena: 6.5/10

Po przerwie zabieram się znowu do pitolenia na temat, o którym wiem zgoła niewiele, ale który wciąż niezmiennie mnie pociąga. Czas wrzucić coś nowego choćby po to, żeby sprawdzić, czy pamiętam hasła do bloga.
            Pochylam się więc dziś nad Severed – horrorem napisanym i narysowanym bez kompromisów z wydawcą, w stu procentach w zgodzie z widzimisię autorów – a przez to oczywiście niepowtarzalnym, wyjątkowym i tak dalej. A przynajmniej takie to buńczuczne deklaracje zamykają pierwszy zeszyt. I tak po prawdzie, to tyle (jeden zeszyt) wystarczyło, żeby mnie zdenerwować i nastawić negatywnie do całości. Doczytałem jednak do końca...
            Severed to historia młodego chłopaka, dopiero co nastolatka, który wyrusza w podróż przez Amerykę, aby odnaleźć swojego ojca – podróż, która oczywiście zamienia się w piekło. W tym miejscu wtrącę kilka słów odnośnie „ukomiksowienia” horroru. Oczywiście horror horrorowi nierówny, a sposoby straszenia zmieniają się – od archaicznego budowania nastroju za pomocą rekwizytów i scenografii (co dziś nie może nie wzbudzać nostalgii), przez powolne odkrywanie zawiłej fabuły i jeszcze bardziej zawiłych umysłów psychopatów, aż po dzisiejszą strategię wzbudzania tępego, fizjologicznego strachu za pomocą irytującej muzyki i szczęk wyskakujących z ciemności.
Niezależnie od dominującego sposobu na straszenie, twórcy filmowych horrorów mogli zawsze polegać na robieniu wrażenia obrazem – często wyświetlanym krótko, niewyraźnie i z zaskoczenia. Twórcy horrorów książkowych mogli z kolei polegać na wyobraźni czytelnika, która odpowiednio pobudzona powinna wiedzieć najlepiej jakie obrazy wykreować, by przestraszyć swojego „pana”. Twórcy horroru komiksowego wydają się być pozbawieni tych atutów. Obrazkowi na papierze można się bowiem przyglądać do woli, więc niedopowiedzenia przeważnie wyglądają tanio i biednie. Co więcej, niezależnie od nałożonych efektów obrazek nie będzie miał dynamiki filmu. Z drugiej strony fakt istnienia konkretnego obrazka zabija aktywność wyobraźni i możliwość osobistych skojarzeń i interpretacji. Komiks nie może też używać słów w ten sposób co książka – grać relacjami między nimi, zaskakiwać nietypowymi zestawieniami i tak dalej. Dobrze użyty w tekście oksymoron może pobudzić wyobraźnię do zbudowania całej porywającej sceny, ale dosłownie zilustrowany okaże się bełkotem. Na domiar złego, komiksowy horror nie bardzo może korzystać z narzędzi typowych dla samego medium komiksu – bo specyficzna komiksowa schematyczność ujawni się po prostu jako nuda, a dystans do bohaterów i wydarzeń zepsuje posępny nastrój. Decydując się więc na przedstawienie przerażającej historii w komiksowej formie, autorzy podjęli nie lada wyzwanie – sam nie wiem, czy wiedzieli jak wielkie.
Gdyż mając powyższe na uwadze, okazuje się, że nie ma innego wyjścia – komiksowy horror, jeśli nie jest gotów na pewne kompromisy, po prostu MUSI mieć GENIALNĄ historię. I właśnie tu leży pies pogrzebany. Historia przedstawiona w Severed jest raczej słaba, i to przynajmniej na kilku płaszczyznach.
Po pierwsze – zło w tej historii jest niespecjalnie oryginalne, niespecjalnie przekonujące i niespecjalnie wciągające, przy czym wciągające horrorowe zło to dla mnie takie, którego częścią mógłbym sam być. Niby filmy kręcone są tak, że instynktownie stajemy po stronie „dobrych”, ale cholera, te zombiaki przecież też są całkiem zajebiste. Villain z Severed nie jest.
Po drugie – niech ktoś mi wytłumaczy, po co miałbym oglądać film czy czytać książkę, która zaczyna się od prologu ukazującego starość bohatera, co na samym początku daje mi informację, że bohater przeżyje wszystko, co się będzie dalej działo, a potem pokazuje mi nie dość że działania zła w pełnej krasie i w zbliżeniu, to jeszcze jego plany dotyczące protagonisty, tak, że przez kolejne x godzin filmu/rozdziałów książki czekam, aż bohater w końcu dowie się tego, co ja wiem, denerwując się przy tym co chwila, bo przecież widzę, jak pakuje się prosto w niebezpieczeństwo. Fabuła horroru przeważnie odkrywana jest według jednego z kilku podstawowych kluczy, a autorzy Severed wybrali akurat ten, który mi osobiście zapewnia minimum satysfakcji przy maksimum nerwów.
Po trzecie – Severed ma słabych bohaterów. Niby zwroty akcji są, ale wszystko opowiedziane jest tu w tak bezpłciowy sposób, że w gruncie rzeczy czytelnikowi wszystko jedno co się z postaciami stanie, tym bardziej skoro może z duża dozą prawdopodobieństwa obstawiać, które z nich przeżyją. Równie niewyraźne jak postacie pierwszego planu jest tło akcji – Ameryka początku XX wieku: z założenia – miejsce młode i dzikie, w którym nadal czai się prastare zło; w praktyce – w dużej mierze dzięki skądinąd pięknym, ale nie do końca trafionym ilustracjom – kraina pusta i wyludniona jak po atomowej zagładzie.
Ta wyliczanka uzmysławia przede wszystkim, jak ciężkim zadaniem jest połączenie formuły komiksu z gatunkiem wypracowanym przez inne media. O ile tłumaczenie książek na filmy odbywa się w w pełni profesjonalny sposób i z pełną świadomością cech charakterystycznych dla obu form, o tyle żenienie komiksu z filmem bądź literaturą, to na razie poruszanie się w ciemnościach. 
Mimo wszystkich tych wad, Severed czyta się nadal nieźle. Jak wspomniałem, ilustracje są piękne i dla innej fabuły byłyby doskonałe. Niestety, w podsumowaniu należałoby stwierdzić, że to kolejny komiks, który można z przyjemnością przeczytać, ale można też znaleźć jeszcze przyjemniejszy sposób spędzenia tego czasu.

Aha, niedługo postaram się opisać coś z Hellboya, jako przykład udanego pożenienia konwencji.

I zacząłem dodawać daty wydania komiksu.

Scena niczym ze "Smażonych zielonych pomidorów"...

I jadłodajnia zaspokajająca bardziej wymagające podniebienia.

czwartek, 6 czerwca 2013

Daredevil Essentials Vol. 2, czyli kto się boi Szczudłaka?


Tytuł: Daredevil Essentials Vol. 2
Autor: Stan Lee (scen.), Gene Colan (rys.)
Wydawca: Marvel, w Polsce Mandragora
Liczba stron, okładka: twarda oprawa, ok. 500 stron
Cena: ok. 80 zł
Mój soundtrack: w tym momencie zorientowałem się, jak mało mam radosnej muzyki
Moja ocena: 8/10

Głupio mi, bo mimo że żyjemy w podłych czasach, kiedy bohaterowie komiksów nieprzenoszeni na srebrny ekran są zapominani, nadal wydaje mi się, że chwalić się PRZECZYTANIEM paru numerów Daredevila to tak, jakby przyjść do znajomych i oznajmić triumfalnie, że...  nieważne, oszczędzę sobie autoironii, wiadomo o co chodzi. Z drugiej strony z założenia miałem opisywać wszystko, co czytam, bez segregowania, a poza tym gdyby ktoś się zastanawiał, czy warto dziś wydawać osiemdziesiąt złotych na zbiorcze wydanie komiksów sprzed czterdziestu lat, to może moja opinia mu się do czegoś przyda (o ile nie zrezygnował z czytania po pierwszych kilkunastu słowach nie na temat, choć wydaje mi się, że w porównaniu z innymi blogerami zdecydowanie bardzo zadowolonymi z wydalanych przez siebie słowotoków, ja się naprawdę całkiem streszczam).
            Tom drugi zbiorczego wydania przygód Daredevila zawiera numery od dwudziestego szóstego do czterdziestego ósmego i dwa wydania specjalne. Każde z nich (oprócz jednego „specjala”) to dwie okładki plus dwadzieścia stron właściwego komiksu. W polskim wydaniu tylko twarda okładka, która nawiasem mówiąc wygląda tak, jakby można nią było bez problemu wbijać gwoździe, jest kolorowa, pozostałe strony są zaś czarno-białe.
            Daredevil jest jednym z marvelowskich bohaterów, z którymi miałem wcześniej mało do czynienia. Okazał się być dowcipnym, dziarskim gościem z dystansem do siebie. Podobnie zresztą scenarzysta Stan Lee – prawdopodobnie pierwsza osoba, która publicznie na tak szeroką skalę stosowała patent z chwaleniem się niby to dla żartu, kiedy w rzeczywistości sądziła, że na wszystkie te komplementy bardziej niż zasługuje. Coś w tym stylu przynajmniej wyrzucał mu Alan Moore wypowiadając się na temat swojej parodii komiksów Marvela 1963. Mnie przez pięćset stron intensywnej lektury ta maniera Lee nie zaczęła denerwować.
            Oczywiście, rozmiar oryginalnych zeszytów mocno ograniczał możliwości zagłębiania się w psychikę postaci, czy roztrząsania wszystkich podejmowanych przez nie decyzji (czy to w sprawach romansów czy strategii walki), w efekcie więc bohaterowie często zachowują się zupełnie głupio, za to w pełni w duchu „starej szkoły”.
            Bardziej jednak niż te durnowate zachowania doskwierał mi brak złoczyńców z krwi i kości (poza występującym gościnnie Dr. Doomem). Niby sam Lee wyjawił w jednym z dymków, że zdaje sobie sprawę, że Szczudlak to średnio poważna postać, ale jakoś karty Daredevila zapełnił właśnie tego rodzaju niewypałami. Wrogowie Daredevila nie mają osobowości, szczególnych celów, a ich imiona i kostiumy zdają się być wymyślane i projektowane na poczekaniu. A może się mylę i ktoś kiedyś sikał w piżamę ze strachu, że do jego domu przyjdzie ten cały Szczudlak czy Żabi Skoczek?
            Szkoda, że jak na razie nikt nie pokusił się o przeprowadzenie badań na temat tego, jakich złoczyńców dzieci się najbardziej boją i jakich najdłużej pamiętają. Sam najlepiej reagowałem na szkielety, wampiry, napromieniowanych mutantów, gości sztucznie utrzymywanych przy życiu przez trucizny, wreszcie lubiłem, jak archvillain miał styl, a nie po prostu bezmyślnie zabijał (zabawna rzecz, coś w rodzaju klasy dużo wcześniej doceniałem u narysowanych złoczyńców niż u siebie). Z drugiej strony nigdy nie potrafiłem o zwierzętach czy o pół ludziach-pół zwierzętach myśleć jak o złoczyńcach z krwi i kości. Podobnie jak o kobietach i robotach (okej, Odyseję kosmiczną obejrzałem nieco później).
            Niby wiadomo, że Daredevil to klasyka, ale warto podkreślić, iż po czterdziestu latach broni się dobrze. Scenariusz według dzisiejszych kryteriów archaiczny nadrabia świadomością poruszania się wewnątrz wąskiej konwencji i swoistą błazenadą. Przez kilka nocy zasypiałem wymyślając sobie swoich własnych super-wrogów, za co jestem panom Lee i Colanowi wdzięczny. Tłumaczowi jestem wdzięczny zaś za świetny przekład, jeden z najlepszych jakie widziałem (pomimo kilku oczywistych wpadek, ha!).

Łotr co się zowie i przykład karygodnego spoufalania się z czytelnikiem...

 Złoczyńca, który potykanie się o własne nogi podnosi do rangi sztuki - Szczudłak...

I istniejący ptak szczudłak, o którym sam dowiedziałem się szukając obrazków komiksowego Szczudłaka, niech szerzy się wiedza, a co.