czwartek, 11 lipca 2013

Bluesman, czyli dał pan i zabrał pan, niech będzie imię pańskie błogosławione!


Tytuł: Bluesman
Autor: Rob Vollmar (scen.), Pablo G. Callejo (rys.)
Wydawca: NBM Publishing
Liczba stron, okładka: 208 stron, twarda oprawa z papierową obwolutą
Cena: $24,95, 70 zł w antykwariacie
Rok wydania: 2006
Mój soundtrack: Son House „The Original Delta Blues”
Moja ocena: 9/10

Ludzie dzielą się na tych, którzy jeszcze w autobusie/samochodzie rozpakowują swoje zakupy, bo nie mogą się doczekać, aż dojadą do domu i na tych, którzy świeżo kupione rzeczy odkładają na półkę, by przez pierwsze kilka dni cieszyć się samym ich widokiem i zrobić sobie powtórkę z tych już posiadanych. Zdecydowanie należę do tych drugich, a tym razem cieszenie się nowym komiksem na półce rozciągnęło się do jakiś dwóch miesięcy, tak że właściwie o nim zapomniałem i wyjąłem dopiero przy okazji jakiejś nocy, którą spędzałem sam w domu. Mimo tego, że pierwsza ekscytacja dawno minęła, Bluesman niewątpliwie mógł liczyć na fory za sam temat. Jakie to szczęście, że żadnych taryf ulgowych nie musiałem stosować.
            Że amerykańskie Południe może być chwytliwym tematem dla przeciętnego odbiorcy dowiedli choćby bracia Coen z Brother, Where Art Thou? (ale nie Tarantino ze swoim Django!). Bluesman jest trochę jak film Coenów, tyle że nie ma w nim białych, poczucia humoru i tej lekkości. Jest za to niemal biblijna podróż przez bagna i lasy, którą podejmuje dwóch muzyków, aby nagrać swoje kawałki w studiu i zacząć prawdziwą karierę. Na bohaterów – Lema Taylora i Elwooda „Ironwooda” Malcotta coś się jednak uwzięło – to chyba sam Bóg znalazł sobie nowych Hiobów, i co gorsza ma wiele narzędzi, by ich prześladować, gdyż świat przedstawiony przez Vollmara i Calejo zdaje się rzeczywiście żyć – co dla Czarnucha nie jest dobrą wiadomością. Na swojej drodze bluesmani spotykają szeryfa i jego pomocników, sadystycznych białasów, bandziorów, tchórzy i ludzi, którzy po prostu nie chcą mieć z nimi do czynienia.
W tym miejscu brawa dla pana Vollmara – mimo, że bohaterowie są przez większość historii bezczelnie przeganiani z miejsca w miejsce, nawet na chwilę nie przyszło mi do głowy, że w ten sposób scenarzysta po prostu opłaca rachunki za prąd i telefon. Fabuła, która w wykonaniu wielu innych mogła zwyczajnie irytować, tutaj działa świetnie. Postacie charakteryzowane są oszczędnie, raczej przez swoje czyny niż słowa, co jednak daje wystarczające o nich pojęcie, aby jednym kibicować, a innych przeklinać. Równie niewiele mówi się tu wprost o samym Południu (por. Incognegro, Loveless), a mimo to czuć, że miejsce, w którym to wszystko się odbywa, musi być szczególne. Podobnie jak szczególna jest obecność religii w tym komiksie. Nie ma natrętnego antyklerykalizmu, ani tandetnej metafizyki – jest za to coś z revivalu, dużo prozy życia i małe grzeszki małych ludzi.
Długo zajęło mi zaakceptowanie graficznej strony przedsięwzięcia. Zamiast widowiskowych rozkładówek, artystycznych eksperymentów i tym podobnych, Calejo narysował obrazki małe i jakby dziecinne – przez autora którejś z recenzji cytowanych na obwolucie przyrównane do drzeworytów. Po jakimś czasie przestałem zwracać na nie uwagę, bo wciągnęła mnie historia i dopiero kiedy skończyłem, doszedłem do wniosku, że taki styl ilustrowania zmusił mnie jako czytelnika do skupienia się na lekturze, dzięki czemu wyciągnąłem z niej więcej. Była to także miła odmiana od wszystkich tych publikacji, które kolorowymi rysunkami odwracały uwagę od marności historii.
            Jeśli o mnie chodzi, Bluesman przywrócił mi wiarę w komiks niezależny. Okazuje się, że istnieją autorzy, którzy potrafią opowiedzieć historię w sposób wyczerpujący i nie nudny, wyważyć odpowiednio elementy akcji i obyczajowe, sceny konwencjonalne i zaskakujące – i to wszystko bez sztabu edytorskiego czuwającego nad tym, aby nie wydać zupełnego bubla (choć i takie się prześlizgują przez sito mainstreamowej selekcji). A naprawdę zaczynałem wierzyć, że do napisania dobrego komiksu niezbędny jest edytor, który zwraca „artystom” uwagę, kiedy zaczynają robić gówno. Brawooooo. 

(zastanawiałem się, czy jestem już na tyle stary, żeby móc pisać "brawo" przez jedno "o", kiedy chcę, żeby wyglądało to pół serio i doszedłem do wniosku, że nie - póki co "brawo" wyglądałoby sucho jak niepodlewane kaktusy, musi więc być "brawooooo")

Okładka, którą pierwszy raz zobaczyłem, kiedy uruchomiłem Google'a pod koniec pisania tej recenzji...

I strona z komiksu, która na szczęście już znalazła się w moim papierowym wydaniu. Cicho wszędzie, głucho wszędzie, szaro było, szaro będzie.

środa, 10 lipca 2013

Severed, czyli Zagraj to jeszcze raz, Szczęki


Tytuł: Severed
Autor: Scott Snyder, Scott Tuft (scen.), Attila Futaki (rys.)
Wydawca: Image Comics
Liczba stron, okładka: 7 numerów x ok. 30 stron = ok. 210 stron
Cena: ok. 130 zł
Rok wydania: 2011-2012
Mój soundtrack: The Urban Voodoo Machine – Bourbon Soaked Gypsy Blues Bop’n’Stroll (co za idiotyczny tytuł)
Moja ocena: 6.5/10

Po przerwie zabieram się znowu do pitolenia na temat, o którym wiem zgoła niewiele, ale który wciąż niezmiennie mnie pociąga. Czas wrzucić coś nowego choćby po to, żeby sprawdzić, czy pamiętam hasła do bloga.
            Pochylam się więc dziś nad Severed – horrorem napisanym i narysowanym bez kompromisów z wydawcą, w stu procentach w zgodzie z widzimisię autorów – a przez to oczywiście niepowtarzalnym, wyjątkowym i tak dalej. A przynajmniej takie to buńczuczne deklaracje zamykają pierwszy zeszyt. I tak po prawdzie, to tyle (jeden zeszyt) wystarczyło, żeby mnie zdenerwować i nastawić negatywnie do całości. Doczytałem jednak do końca...
            Severed to historia młodego chłopaka, dopiero co nastolatka, który wyrusza w podróż przez Amerykę, aby odnaleźć swojego ojca – podróż, która oczywiście zamienia się w piekło. W tym miejscu wtrącę kilka słów odnośnie „ukomiksowienia” horroru. Oczywiście horror horrorowi nierówny, a sposoby straszenia zmieniają się – od archaicznego budowania nastroju za pomocą rekwizytów i scenografii (co dziś nie może nie wzbudzać nostalgii), przez powolne odkrywanie zawiłej fabuły i jeszcze bardziej zawiłych umysłów psychopatów, aż po dzisiejszą strategię wzbudzania tępego, fizjologicznego strachu za pomocą irytującej muzyki i szczęk wyskakujących z ciemności.
Niezależnie od dominującego sposobu na straszenie, twórcy filmowych horrorów mogli zawsze polegać na robieniu wrażenia obrazem – często wyświetlanym krótko, niewyraźnie i z zaskoczenia. Twórcy horrorów książkowych mogli z kolei polegać na wyobraźni czytelnika, która odpowiednio pobudzona powinna wiedzieć najlepiej jakie obrazy wykreować, by przestraszyć swojego „pana”. Twórcy horroru komiksowego wydają się być pozbawieni tych atutów. Obrazkowi na papierze można się bowiem przyglądać do woli, więc niedopowiedzenia przeważnie wyglądają tanio i biednie. Co więcej, niezależnie od nałożonych efektów obrazek nie będzie miał dynamiki filmu. Z drugiej strony fakt istnienia konkretnego obrazka zabija aktywność wyobraźni i możliwość osobistych skojarzeń i interpretacji. Komiks nie może też używać słów w ten sposób co książka – grać relacjami między nimi, zaskakiwać nietypowymi zestawieniami i tak dalej. Dobrze użyty w tekście oksymoron może pobudzić wyobraźnię do zbudowania całej porywającej sceny, ale dosłownie zilustrowany okaże się bełkotem. Na domiar złego, komiksowy horror nie bardzo może korzystać z narzędzi typowych dla samego medium komiksu – bo specyficzna komiksowa schematyczność ujawni się po prostu jako nuda, a dystans do bohaterów i wydarzeń zepsuje posępny nastrój. Decydując się więc na przedstawienie przerażającej historii w komiksowej formie, autorzy podjęli nie lada wyzwanie – sam nie wiem, czy wiedzieli jak wielkie.
Gdyż mając powyższe na uwadze, okazuje się, że nie ma innego wyjścia – komiksowy horror, jeśli nie jest gotów na pewne kompromisy, po prostu MUSI mieć GENIALNĄ historię. I właśnie tu leży pies pogrzebany. Historia przedstawiona w Severed jest raczej słaba, i to przynajmniej na kilku płaszczyznach.
Po pierwsze – zło w tej historii jest niespecjalnie oryginalne, niespecjalnie przekonujące i niespecjalnie wciągające, przy czym wciągające horrorowe zło to dla mnie takie, którego częścią mógłbym sam być. Niby filmy kręcone są tak, że instynktownie stajemy po stronie „dobrych”, ale cholera, te zombiaki przecież też są całkiem zajebiste. Villain z Severed nie jest.
Po drugie – niech ktoś mi wytłumaczy, po co miałbym oglądać film czy czytać książkę, która zaczyna się od prologu ukazującego starość bohatera, co na samym początku daje mi informację, że bohater przeżyje wszystko, co się będzie dalej działo, a potem pokazuje mi nie dość że działania zła w pełnej krasie i w zbliżeniu, to jeszcze jego plany dotyczące protagonisty, tak, że przez kolejne x godzin filmu/rozdziałów książki czekam, aż bohater w końcu dowie się tego, co ja wiem, denerwując się przy tym co chwila, bo przecież widzę, jak pakuje się prosto w niebezpieczeństwo. Fabuła horroru przeważnie odkrywana jest według jednego z kilku podstawowych kluczy, a autorzy Severed wybrali akurat ten, który mi osobiście zapewnia minimum satysfakcji przy maksimum nerwów.
Po trzecie – Severed ma słabych bohaterów. Niby zwroty akcji są, ale wszystko opowiedziane jest tu w tak bezpłciowy sposób, że w gruncie rzeczy czytelnikowi wszystko jedno co się z postaciami stanie, tym bardziej skoro może z duża dozą prawdopodobieństwa obstawiać, które z nich przeżyją. Równie niewyraźne jak postacie pierwszego planu jest tło akcji – Ameryka początku XX wieku: z założenia – miejsce młode i dzikie, w którym nadal czai się prastare zło; w praktyce – w dużej mierze dzięki skądinąd pięknym, ale nie do końca trafionym ilustracjom – kraina pusta i wyludniona jak po atomowej zagładzie.
Ta wyliczanka uzmysławia przede wszystkim, jak ciężkim zadaniem jest połączenie formuły komiksu z gatunkiem wypracowanym przez inne media. O ile tłumaczenie książek na filmy odbywa się w w pełni profesjonalny sposób i z pełną świadomością cech charakterystycznych dla obu form, o tyle żenienie komiksu z filmem bądź literaturą, to na razie poruszanie się w ciemnościach. 
Mimo wszystkich tych wad, Severed czyta się nadal nieźle. Jak wspomniałem, ilustracje są piękne i dla innej fabuły byłyby doskonałe. Niestety, w podsumowaniu należałoby stwierdzić, że to kolejny komiks, który można z przyjemnością przeczytać, ale można też znaleźć jeszcze przyjemniejszy sposób spędzenia tego czasu.

Aha, niedługo postaram się opisać coś z Hellboya, jako przykład udanego pożenienia konwencji.

I zacząłem dodawać daty wydania komiksu.

Scena niczym ze "Smażonych zielonych pomidorów"...

I jadłodajnia zaspokajająca bardziej wymagające podniebienia.