Tytuł: Bluesman
Autor: Rob Vollmar (scen.),
Pablo G. Callejo (rys.)
Wydawca: NBM Publishing
Liczba stron, okładka: 208 stron, twarda oprawa z
papierową obwolutą
Cena: $24,95, 70 zł w
antykwariacie
Rok wydania: 2006
Mój soundtrack: Son House „The
Original Delta Blues”
Moja ocena: 9/10
Ludzie dzielą się na tych, którzy jeszcze w
autobusie/samochodzie rozpakowują swoje zakupy, bo nie mogą się doczekać, aż
dojadą do domu i na tych, którzy świeżo kupione rzeczy odkładają na półkę, by
przez pierwsze kilka dni cieszyć się samym ich widokiem i zrobić sobie powtórkę
z tych już posiadanych. Zdecydowanie należę do tych drugich, a tym razem
cieszenie się nowym komiksem na półce rozciągnęło się do jakiś dwóch miesięcy,
tak że właściwie o nim zapomniałem i wyjąłem dopiero przy okazji jakiejś nocy,
którą spędzałem sam w domu. Mimo tego, że pierwsza ekscytacja dawno minęła, Bluesman
niewątpliwie mógł liczyć na fory za sam temat. Jakie to szczęście, że żadnych taryf ulgowych nie musiałem stosować.
Że amerykańskie Południe może być chwytliwym
tematem dla przeciętnego odbiorcy dowiedli choćby bracia Coen z Brother,
Where Art Thou? (ale nie Tarantino ze swoim Django!). Bluesman jest
trochę jak film Coenów, tyle że nie ma w nim białych, poczucia humoru i tej
lekkości. Jest za to niemal biblijna podróż przez bagna i lasy, którą podejmuje
dwóch muzyków, aby nagrać swoje kawałki w studiu i zacząć prawdziwą karierę. Na
bohaterów – Lema Taylora i Elwooda „Ironwooda” Malcotta coś się jednak uwzięło
– to chyba sam Bóg znalazł sobie nowych Hiobów, i co gorsza ma wiele narzędzi,
by ich prześladować, gdyż świat przedstawiony przez Vollmara i Calejo zdaje się
rzeczywiście żyć – co dla Czarnucha nie jest dobrą wiadomością. Na swojej
drodze bluesmani spotykają szeryfa i jego pomocników, sadystycznych białasów,
bandziorów, tchórzy i ludzi, którzy po prostu nie chcą mieć z nimi do
czynienia.
W tym miejscu brawa dla pana
Vollmara – mimo, że bohaterowie są przez większość historii bezczelnie
przeganiani z miejsca w miejsce, nawet na chwilę nie przyszło mi do głowy, że w
ten sposób scenarzysta po prostu opłaca rachunki za prąd i telefon. Fabuła,
która w wykonaniu wielu innych mogła zwyczajnie irytować, tutaj działa
świetnie. Postacie charakteryzowane są oszczędnie, raczej przez swoje czyny niż
słowa, co jednak daje wystarczające o nich pojęcie, aby jednym kibicować, a
innych przeklinać. Równie niewiele mówi się tu wprost o samym Południu (por. Incognegro,
Loveless), a mimo to czuć, że miejsce, w którym to wszystko się odbywa, musi
być szczególne. Podobnie jak szczególna jest obecność religii w tym komiksie.
Nie ma natrętnego antyklerykalizmu, ani tandetnej metafizyki – jest za to coś z
revivalu, dużo prozy życia i małe grzeszki małych ludzi.
Długo zajęło mi zaakceptowanie
graficznej strony przedsięwzięcia. Zamiast widowiskowych rozkładówek,
artystycznych eksperymentów i tym podobnych, Calejo narysował obrazki małe i
jakby dziecinne – przez autora którejś z recenzji cytowanych na obwolucie
przyrównane do drzeworytów. Po jakimś czasie przestałem zwracać na nie uwagę,
bo wciągnęła mnie historia i dopiero kiedy skończyłem, doszedłem do wniosku, że
taki styl ilustrowania zmusił mnie jako czytelnika do skupienia się na
lekturze, dzięki czemu wyciągnąłem z niej więcej. Była to także miła odmiana od
wszystkich tych publikacji, które kolorowymi rysunkami odwracały uwagę od
marności historii.
Jeśli o
mnie chodzi, Bluesman przywrócił mi wiarę w komiks niezależny. Okazuje
się, że istnieją autorzy, którzy potrafią opowiedzieć historię w sposób
wyczerpujący i nie nudny, wyważyć odpowiednio elementy akcji i obyczajowe,
sceny konwencjonalne i zaskakujące – i to wszystko bez sztabu edytorskiego
czuwającego nad tym, aby nie wydać zupełnego bubla (choć i takie się
prześlizgują przez sito mainstreamowej selekcji). A naprawdę zaczynałem
wierzyć, że do napisania dobrego komiksu niezbędny jest edytor, który zwraca
„artystom” uwagę, kiedy zaczynają robić gówno. Brawooooo.
(zastanawiałem się, czy jestem już na tyle stary, żeby móc pisać "brawo" przez jedno "o", kiedy chcę, żeby wyglądało to pół serio i doszedłem do wniosku, że nie - póki co "brawo" wyglądałoby sucho jak niepodlewane kaktusy, musi więc być "brawooooo")
Okładka, którą pierwszy raz zobaczyłem, kiedy uruchomiłem Google'a pod koniec pisania tej recenzji...