czwartek, 6 czerwca 2013

Daredevil Essentials Vol. 2, czyli kto się boi Szczudłaka?


Tytuł: Daredevil Essentials Vol. 2
Autor: Stan Lee (scen.), Gene Colan (rys.)
Wydawca: Marvel, w Polsce Mandragora
Liczba stron, okładka: twarda oprawa, ok. 500 stron
Cena: ok. 80 zł
Mój soundtrack: w tym momencie zorientowałem się, jak mało mam radosnej muzyki
Moja ocena: 8/10

Głupio mi, bo mimo że żyjemy w podłych czasach, kiedy bohaterowie komiksów nieprzenoszeni na srebrny ekran są zapominani, nadal wydaje mi się, że chwalić się PRZECZYTANIEM paru numerów Daredevila to tak, jakby przyjść do znajomych i oznajmić triumfalnie, że...  nieważne, oszczędzę sobie autoironii, wiadomo o co chodzi. Z drugiej strony z założenia miałem opisywać wszystko, co czytam, bez segregowania, a poza tym gdyby ktoś się zastanawiał, czy warto dziś wydawać osiemdziesiąt złotych na zbiorcze wydanie komiksów sprzed czterdziestu lat, to może moja opinia mu się do czegoś przyda (o ile nie zrezygnował z czytania po pierwszych kilkunastu słowach nie na temat, choć wydaje mi się, że w porównaniu z innymi blogerami zdecydowanie bardzo zadowolonymi z wydalanych przez siebie słowotoków, ja się naprawdę całkiem streszczam).
            Tom drugi zbiorczego wydania przygód Daredevila zawiera numery od dwudziestego szóstego do czterdziestego ósmego i dwa wydania specjalne. Każde z nich (oprócz jednego „specjala”) to dwie okładki plus dwadzieścia stron właściwego komiksu. W polskim wydaniu tylko twarda okładka, która nawiasem mówiąc wygląda tak, jakby można nią było bez problemu wbijać gwoździe, jest kolorowa, pozostałe strony są zaś czarno-białe.
            Daredevil jest jednym z marvelowskich bohaterów, z którymi miałem wcześniej mało do czynienia. Okazał się być dowcipnym, dziarskim gościem z dystansem do siebie. Podobnie zresztą scenarzysta Stan Lee – prawdopodobnie pierwsza osoba, która publicznie na tak szeroką skalę stosowała patent z chwaleniem się niby to dla żartu, kiedy w rzeczywistości sądziła, że na wszystkie te komplementy bardziej niż zasługuje. Coś w tym stylu przynajmniej wyrzucał mu Alan Moore wypowiadając się na temat swojej parodii komiksów Marvela 1963. Mnie przez pięćset stron intensywnej lektury ta maniera Lee nie zaczęła denerwować.
            Oczywiście, rozmiar oryginalnych zeszytów mocno ograniczał możliwości zagłębiania się w psychikę postaci, czy roztrząsania wszystkich podejmowanych przez nie decyzji (czy to w sprawach romansów czy strategii walki), w efekcie więc bohaterowie często zachowują się zupełnie głupio, za to w pełni w duchu „starej szkoły”.
            Bardziej jednak niż te durnowate zachowania doskwierał mi brak złoczyńców z krwi i kości (poza występującym gościnnie Dr. Doomem). Niby sam Lee wyjawił w jednym z dymków, że zdaje sobie sprawę, że Szczudlak to średnio poważna postać, ale jakoś karty Daredevila zapełnił właśnie tego rodzaju niewypałami. Wrogowie Daredevila nie mają osobowości, szczególnych celów, a ich imiona i kostiumy zdają się być wymyślane i projektowane na poczekaniu. A może się mylę i ktoś kiedyś sikał w piżamę ze strachu, że do jego domu przyjdzie ten cały Szczudlak czy Żabi Skoczek?
            Szkoda, że jak na razie nikt nie pokusił się o przeprowadzenie badań na temat tego, jakich złoczyńców dzieci się najbardziej boją i jakich najdłużej pamiętają. Sam najlepiej reagowałem na szkielety, wampiry, napromieniowanych mutantów, gości sztucznie utrzymywanych przy życiu przez trucizny, wreszcie lubiłem, jak archvillain miał styl, a nie po prostu bezmyślnie zabijał (zabawna rzecz, coś w rodzaju klasy dużo wcześniej doceniałem u narysowanych złoczyńców niż u siebie). Z drugiej strony nigdy nie potrafiłem o zwierzętach czy o pół ludziach-pół zwierzętach myśleć jak o złoczyńcach z krwi i kości. Podobnie jak o kobietach i robotach (okej, Odyseję kosmiczną obejrzałem nieco później).
            Niby wiadomo, że Daredevil to klasyka, ale warto podkreślić, iż po czterdziestu latach broni się dobrze. Scenariusz według dzisiejszych kryteriów archaiczny nadrabia świadomością poruszania się wewnątrz wąskiej konwencji i swoistą błazenadą. Przez kilka nocy zasypiałem wymyślając sobie swoich własnych super-wrogów, za co jestem panom Lee i Colanowi wdzięczny. Tłumaczowi jestem wdzięczny zaś za świetny przekład, jeden z najlepszych jakie widziałem (pomimo kilku oczywistych wpadek, ha!).

Łotr co się zowie i przykład karygodnego spoufalania się z czytelnikiem...

 Złoczyńca, który potykanie się o własne nogi podnosi do rangi sztuki - Szczudłak...

I istniejący ptak szczudłak, o którym sam dowiedziałem się szukając obrazków komiksowego Szczudłaka, niech szerzy się wiedza, a co.

środa, 5 czerwca 2013

Dark Entries, czyli gdybym miał czaszkę zamiast głowy


Tytuł: Dark Entries
Autor: Ian Rankin (scen.), Werther Dell’Edera (rys.)
Wydawca: Titan Books, w Polsce chyba nie wydane
Liczba stron, okładka: twarda oprawa, ok. 215 stron
Cena: 99 pensów za egzemplarz pobiblioteczny + wysyłka do Polski = ok. 20 zł
Mój soundtrack: Creature With The Atom Brain "I Am The Golden Gate"
Moja ocena: 6.5/10

Jestem zakupoholikiem i źle się czuję, jeśli nie myślę cały czas o jakiejś paczce z zakupami, która ma do mnie przyjść. Przeważnie, o ile nie jest to nowa płyta Queens, ekscytacji starcza na jakieś trzy dni i jeśli jakaś paczka idzie dłużej (a z Wielkiej Brytanii idzie), to zapominam o niej i wyszukuję sobie nowy obiekt zainteresowania. Potem dostaję wiadomość, że jakaś „ta książka” jest do odbioru i zastanawiam się, co też sobie myślałem angażując znajomych do kupna średnio ocenianego komiksu na eBayu i czy naprawdę chodziło tylko o niską cenę i gościa w prochowcu, z papierosem i czaszką zamiast głowy na okładce. I dochodzę do wniosku, że chodziło właśnie o to.
            Wprawdzie jakiś czas temu powstał film, w którym Constantine’a zagrał Keanu Reeves i choć filmu tego nie widziałem, to plakaty rozwieszone były po całym mieście i można się było do woli za darmo napatrzeć na jego oblicze, a pomimo to byłem zdecydowanie zawiedziony, kiedy dowiedziałem się, że John Constantine ma jednak zwykłą ludzką twarz (cokolwiek mangową w niedbałym wykonaniu Werthera Dell’Edery), a nie czaszkę. Pierwsze paręnaście stron czytałem z nadzieją, że jednak się okaże, że nagle zejdzie mu skóra z twarzy, czy w jakiś inny sposób dojdzie do transformacji mangowego blondaska w postać z okładki. Do takiej transformacji nie doszło, ale i tak zrobiło się całkiem ciekawie...
Constantine, detektyw specjalizujący się w sprawach paranormalnych, w Dark Entries dostaje zlecenie zbadania tajemniczych zjawisk w domu specjalnie przygotowanym do kręcenia reality show (jak szybko minęła ich popularność...). Szybko okazuje się, że jedynym sposobem, aby zbadać sprawę, jest dołączenie do uczestników programu, którego motywem przewodnim jest strach. Za Constantinem zamykają się drzwi i od tej pory zaczynają się kłopoty.
Ciężko powiedzieć więcej, nie zdradzając fabuły. Ta jest przy okazji całkiem zmyślna i zawiera jeden bardzo konkretny zwrot akcji (nawet karty komiksu zmieniają się wtedy z białych na czarne). Poza tym, Dark Entries to koncert zajebistości Johna Constantina (podejrzewam, że to nie nowość, jeśli chodzi o tego bohatera), który cierpi katusze z braku możliwości zapalenia papierosa, romansuje z jedną z uczestniczek, a wobec innych odgrywa rolę fajniejszego starszego brata, wreszcie odkrywa, że klasycznym happy endem ta historia nie może się skończyć i zastanawia się jak to wszystkim powiedzieć, bo przecież zajebisty facet jest od działania, a nie od dyplomacji.
W skrócie: „Fajne, zgrabne, trzyma się kupy, narysowane skromnie, ale poprawnie, do przeczytania w jeden wieczór.” – Comics Dilettante. Polecam się jako źródło cytatów na okładki.

P.S. O matko, zapomniałem wspomnieć, że Ian Rankin jest jakimś strasznie znanym pisarzem sensacyjnych czytadeł. Cóż, o karierze redaktora zajawek na okładki mogę w takim razie zapomnieć.



Prawdopodobnie można by mi sprzedać w takiej okładce wszystko, choćby podręcznik do nauki łotewskiego z dołączoną płytą Oasis... 



Tym razem to był jednak po prostu komiks o Johnie Constantinie.